Mnich zdał sobie nagle sprawę, że nigdy nie zapytał alchemika o jego rodzinne miasto. Mistrz Benilde niechętnie opowiadał o przeszłości, lecz z kilku zdań, które mu się tu i ówdzie wymknęły, opat wywnioskował, że tamten pochodził z północy, gdzieś znad samej krawędzi Monti Serpillini, i przewędrował cały Półwysep, aby na koniec osiąść w Askalonie. Znał Brionię, ukochane miasto czarnoksiężników, obrócone w ruinę w dzień śmierci ostatniego z Principi dell'Arazzo, i samotne cytadele magów-wygnańców, które wrosły głęboko w skały Costa di Gabbiani. Być może za młodu zgłębiał sekrety magicznego kunsztu na dworze jednego z książąt-magów. A może wychował się w przyklasztornej scholi na dalekim południu, na skraju Arcipelago della Rugiada Rossa, gdzie ostały się potężne opactwa dawnego obrządku i gdzie wbrew wszelkim zakazom szarych braci skrycie pielęgnowano resztki zakazanej wiedzy czarodziejów. Fra Gioele nigdy wcześniej nie był tego naprawdę ciekaw, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie będzie wiedział, jakim imieniem pożegnać przyjaciela na nagrobnym kamieniu.
W oddali uderzył dzwon, ale nie ten sam, który co rano wzywał mnichów do kaplicy. Wraz z pierwszymi promieniami słońca Arimaspi rozpoczynali modły i nawet we wnętrzu wieży alchemika mnich słyszał przeciągłe głosy ich kapłanów.
Sam również zmówił krótką modlitwę. Potem zdjął opończę, która przez noc przeschła już po deszczu, i owinął nią zimne ciało alchemika. Miał nadzieję, że mistrz Benilde, gdziekolwiek się znalazł, nie będzie mu miał za złe tego, co zamierzał uczynić. Ściągnął zakonną szatę, włożył spodnie i tunikę alchemika, owinął się jego zgrzebnym płaszczem, w którego barwie pozostało zaledwie odległe wspomnienie błękitu, i głęboko nasunął na głowę kaptur. Podpierając się ciężko na cisowej lasce, bo mięśnie mu zesztywniały od chłodu, ruszył w dół schodów, a potem ulicami miasta ku Porta dei Grifoni.
Było pusto. Nie spotkał żywej duszy nawet na rynku przed Palazzo Forti, choć zwykle o tej porze przekupnie rozłożyli już kramy i pokrzepiali się cienkim winem przed nadejściem pierwszych kupujących. Czasami miał wrażenie, że w zaułku mignęła mu czyjaś sylwetka i skryła się pospiesznie w mrocznej bramie. Nie zdziwił się tym nadmiernie. Przy Porta dei Grifoni stało czterech strażników, wytypowanych naprędce spośród miejskiej milicji, która miała w nocy strzec murów na wypadek niespodzianego ataku Arimaspi. W poobijanych morionach i pancerzach, które, niedopasowane, grzechotały przy każdym ruchu, wyglądali dziwnie żałośnie. Pozdrowił ich lekkim skinieniem głowy, bo nie chciał zdradzić się głosem, lecz tylko odwrócili się i szybko zaczęli zdejmować z wrót żelazne sztaby. Dopiero, kiedy mnich wszedł do bramy, ktoś zawołał za nim lękliwie:
– Niech wam Najwyższy błogosławi!
Fra Gioele nie obejrzał się. Zrobił jeszcze kilka kroków i z mrocznego wnętrza bramy wyszedł na most. Wstawało słońce, znacząc na pomarańczowo brzuchy chmur, a na łące przed miastem było całkiem jasno.
– Nie spodziewałem się, że przyjdziesz, czarnoksiężniku – powiedział szachinszach.
Władca Arimaspi siedział w siodle wyprostowany jak struna. Jego twarz zasłaniał czerwony zawój, a rumak czekał pod nim nieruchomo, niczym rzeźba odlana z białego metalu. Obok, na skraju błonia, stali w dwóch rzędach heroldzi, trzymając w dłoniach włócznie, do których za włosy przyczepiono poczerniałe głowy pokonanych magów. W opuchłych twarzach trudno było rozpoznać ludzkie rysy, ale mnich wzdrygnął się na podobne barbarzyństwo.
– Boisz się mnie, czarnoksiężniku? – zapytał szachinszach.
W mieście uderzył dzwon. Modlitwa w klasztorze dobiegła końca.
Fra Gioele podniósł wzrok, napotykając spojrzenie władcy.
– Nie – odparł ze spokojem. – Nie boję się.
Szachinszach miał jasne, nieomal przezroczyste tęczówki. Wpatrywał się w mnicha jak drapieżny ptak.
– To prawda – przyznał po chwili. – Nie boisz się. – Roześmiał się nieoczekiwanie. – Zdołałeś mnie zaskoczyć, magu – odezwał się ponownie – a nie sądziłem, aby cokolwiek mogło mnie w tym miejscu zadziwić. Chcę zobaczyć twoją twarz.
Opat odsunął kaptur. Bez zakonnej szaty czuł się dziwnie nagi.
– Nie wyglądasz na kogoś, kto może stawić mi czoło. – Szachinszach skinął dłonią na wypłowiały płaszcz mnicha i jego ubłocone, poprzecierane trzewiki. – I chyba od dawna nie wiedzie ci się zbyt dobrze.
– Askalon jest ubogi. Przed tobą było tu wielu innych. Nie znajdziesz nic wartego złupienia.
Jeden z heroldów odwrócił się gwałtownie ku mnichowi: Arimaspi nie przywykli, aby niewierni rozmawiali w ten sposób z ich władcą. Szachinszach wydawał się wszakże rozbawiony.
– Nie przybyłem po łupy – powiedział łagodnie. – Wiesz o tym dobrze, czarnoksiężniku.
Z szeregu żołnierzy, stojących za plecami szachinszacha, wysunął się kapłan. Jego ciało było opalone na brąz i wyschnięte od ciągłych postów, skołtuniona broda opadała aż do wielbłądziej skóry zamotanej wokół bioder. Postąpił kilka kroków naprzód, nie ośmielił się jednak zrównać z władcą.
– Nie powinniście z nim mówić, panie – rzekł schrypniętym głosem. – To sługa demonów.
Szachinszach wyrzucił przez zaciśnięte zęby kilka cichych słów i derwisz cofnął się natychmiast.
– Czy to prawda, magu? – zakpił władca. – Czy spróbujesz wezwać z wysokiego nieba duchy, aby uśmierciły mnie na oczach mojej własnej armii, czy też padniesz mi do nóg, błagając, bym cię oszczędził?
– Nie lękam się śmierci.
Władca szarpnął dłonią, w której tkwiły wodze. Śnieżnobiały rumak podrzucił głową, ale nadal stał nieruchomo.
– Czarnoksiężniku, spotkałem dotąd ośmiu twoich pobratymców. Dwóch było martwych, lecz każdy z pozostałych płakał i skamlał o litość, zanim go zabiłem.
– Nie zdołali wszakże skłonić cię do litości. Po cóż się, więc lękać tego, co nieuniknione?
Szachinszach przez chwilę rozważał jego słowa.
– Zaintrygowałeś mnie, magu – przemówił znowu. – Spożyjesz ze mną śniadanie i pomówimy jeszcze. Potem jednak cię zabiję.
Namiot szachinszacha był olbrzymi i szkarłatnoczerwony. Władca prowadził fra Gioele, niecierpliwie rozgarniając kurtyny, którymi podzielono wnętrze na mniejsze pomieszczenia. W środku panował chłód. Dywany bezszelestnie uginały się pod stopami, pobrzękiwały dzwonki zawieszone na krawędziach zasłon, a słudzy kłonili się do ziemi na widok władcy. Żaden nie ośmielił się im towarzyszyć bez wyraźnego znaku szachinszacha, ten jednak mijał ich obojętnie, aż wreszcie dotarli do niewielkiego pomieszczenia. Władca Arimaspi opadł na zaścieloną poduszkami otomanę i wskazał mnichowi niski stołeczek.
– Spocznij, starcze – zaproponował łaskawie. – Przez wzgląd na twoje sędziwe lata pozwalam ci usiąść w mojej obecności.
– Dziękuję – odparł pogodnie fra Gioele. – Wielki to zaszczyt.
– Wcześniej nalej mi wina. – Wskazał na stojące na skrzyni srebrny dzban i dwa kielichy. – Sam też się napij, jeśli jesteś spragniony.
– Słońce jeszcze dobrze nie wzeszło. – Mnich z ukłonem podał mu naczynie. – Zbyt wcześnie dla mnie na trunki.
– Nigdy nie jest zbyt wcześnie, by świętować zwycięstwo. – Władca zaśmiał się. – Piję za twoją śmierć, czarnoksiężniku, oby nadeszła szybko i przyjęła cię łaskawie. – Wychylił do dna i spojrzał na niego bystro. – Czy może powinienem się lękać, że zatrułeś wino?
– Nigdy bym tego nie uczynił.
Szachinszach przymrużył oczy i długą chwilę milczał.