Mnich potoczył wzrokiem po dziesiątkach skrzyń, które zgromadzono w pomieszczeniu. Użytek, jaki magowie mieli ze zniewolonych demonów, od dawna napełniał go obrzydzeniem, jednak postępek szachinszacha był jeszcze gorszy i nie służył niczemu, prócz pychy.
– To duchy przestrzeni i pustki – powiedział ze smutkiem. – Nie stworzono ich, aby były zamykane wśród ciemnej, ciasnej gliny.
Ale szachinszach wyszydził go bez litości.
– Czy to zazdrość przez ciebie przemawia, czarnoksiężniku? Przyznaj, nigdy nie widziałeś podobnego nagromadzenia dżinów, choć są zaledwie zdobyczą z ostatniego miasta.
– Zatem było ich więcej? Co z nimi uczyniłeś?
– To samo, co stanie się udziałem tych – powiódł dłonią po skrzyniach – kiedy zdobędziemy miasto i staniemy na brzegu morza. Zostaną wrzucone w głębinę i na wieki zatopione pod falami.
– Dlaczego to robisz? Nie z własnej woli przybyły do podksiężycowego świata i niczym sobie nie zasłużyły na wieczystą niedolę.
Odpowiedzią był urągliwy śmiech.
– Bo mogę. Bo mam więcej mocy, niż kiedykolwiek oglądaliście na tej jałowej ziemi.
Fra Gioele spoglądał na niego z rozszerzonymi oczami.
– Jesteś magiem – wyszeptał, odgadując wreszcie tajemnicę wodza Arimaspi. – Czy twoi ludzie o tym wiedzą?
Szachinszach nie stropił się. Kołysał się lekko na piętach, obracając na palcu pierścień ze szkarłatnym okiem. Twarz miał czerwoną od wina.
– Spróbuj przed śmiercią sprawdzić, czy ci uwierzą, czarnoksiężniku, a wyrwą ci z gardła język i rzucą na pożarcie psom. Ale nawet sam przed sobą nie zrównuj mnie z twoim nędznym rodzajem. Nie jestem magiem. Jestem władcą magów, który zabije wszystkich innych i na zawsze zetrze ich ślad z powierzchni ziemi. A ty jesteś jedynie starcem, pozbawionym mocy i stojącym nad grobem. Nie możesz mnie zabić ani związać zaklęciem.
– Nie. – Fra Gioele wsparł się mocno na lasce z cisowego drewna.
– Nie mogę zrobić żadnej z tych rzeczy. Mogę jednak uczynić to! – po czym uniósł laskę i z całej siły opuścił ją na głowę maga.
Ze skroni szachinszacha sączyła się strużka krwi. Kiedy fra Gioele pochylił się nad nim, wyczuł, że władca wciąż oddycha, acz słabo i nieregularnie. Mnich odetchnął z ulgą. Na widok demonów, spętanych bez żadnej przyczyny i pożytku, po raz pierwszy od niepamiętnych lat ogarnął go gniew. Nie zamierzał jednak plamić się śmiercią maga.
Niepewnie spojrzał ku kurtynie. Czerwona materia falowała lekko, lecz ku jego zdumieniu żaden ze sług nie przybiegł na odgłos uderzenia. Widać nie śmieli pogwałcić rozkazu szachinszacha, który nie pozwolił pod żadnym pozorem zakłócać ich rozmowy.
– Co się stało, już się nie odstanie – wymamrotał pod nosem, odciągając w bok bezwładne ciało szachinszacha. – Niech Pan będzie dla mnie miłosierny.
Zdjął płaszcz, wsunął władcy pod głowę i ułożył go wygodnie. Sam przykucnął obok, nie wypuszczając z rąk cisowej laski, i nasłuchiwał, póki oddech szachinszacha nie uspokoił się nieco. Wtedy uniósł zawój, aby spojrzeć mu w twarz. Przywódca Arimaspi był jeszcze młodym człowiekiem o regularnych rysach i kędzierzawej czarnej brodzie. Na policzku miał czerwone znamię podobne do kropli ambry. Jego omdlenie szybko przeszło w niespokojny, pijacki sen. Teraz, kiedy dygotał i pomrukiwał niezrozumiale, nie przypominał wodza, który próbował podbić pół świata i zetrzeć z powierzchni ziemi wszystkie demony.
Mnich odgarnął mu kosmyk włosów z twarzy. Nie umiał sobie wyobrazić, jak wyglądało jego życie po drugiej stronie morza, w świecie, gdzie śmiercią karano wszelkie przejawy magii. Ktoś jednak musiał nauczyć go pętać demony, a pewne prawa – jak mu przez lata klarował mistrz Benilde – pozostawały niezmienne. Magia płynęła w krwi, więc wielu spomiędzy przodków szachinszacha musiało parać się zakazanymi sztukami, a jeden z nich zapewne wyszkolił go w chwytaniu demonów. I zginął, bo żaden czarnoksiężnik nie pozwoliłby innemu, choćby własnemu synowi, zagarnąć jego dziedzictwa.
Ze smutkiem potrząsnął głową. Zatem wszystko, od początku do końca, było oparte na kłamstwie.
O Arimaspi krążyło na Półwyspie wiele opowieści, ale wychodząc poza bramy Askalonu, fra Gioele nie wiedział, czego oczekiwać. Co więcej, nie rozumiał nawet w pełni, dlaczego włożył płaszcz czarnoksiężnika i zajął jego miejsce na błoniu przed miastem. Nie, nie liczył na cud. Nie był jednym z legendarnych świętych, jak Diamante, który zabił hydrę, czy Nereo, pogromca harpii z Grotta dei Sogni. Nie dorównywał odwagą Luanie, opatce Brionii, która przez wiele lat żyła samotnie w opustoszałej katedrze, wśród demonów i potworów, modląc się za potępione dusze ostatnich Principi dell'Arazzo, i nie miał wiary Nina, który na moście zwanym Pilastri del Cielo pojedynczą pieśnią pokonał Cigno Nero dal Valle delle Fiamme i spędził resztę swego życia na kamiennym słupie pośrodku przepaści.
Fra Gioele uśmiechnął się lekko. Zrujnowane Askalon nie sprzyjało myśleniu o rzeczach wielkich i wiekopomnych. Może w innych miastach mnisi musieli stawiać czoło potworom i demonom lub ścierać się ze złymi czarnoksiężnikami, on jednak za nieprzyjaciela miał jedynie chrabąszcze, niszczące zasiewy, i parchy na owcach. Nie zdobył żadnego doświadczenia w walce z czarnoksiężnikami; mistrz Benilde nie napełniał grozą nawet bezzębnych staruszek i fra Gioele na widok jego czarów również nie umiał w sobie skrzesać ani krztyny lęku.
Raz jeszcze spojrzał na szachinszacha – pogromca demonów i czarnoksiężników leżał bezwładnie, powalony zwyczajną laską z cisowego drzewa. Niedługo jednak przebudzi się i tym razem nie będzie skłonny do rozmów o śmierci i czarach.
Mnich, niezdecydowany, obrócił w dłoniach gliniany dzban, w którym uwięziono demona. Spróbował podważyć paznokciem pieczęć. Bez skutku. Wydobył z sakiewki nożyk do krojenia owoców, ale ostrze ześlizgnęło się z pieczęci i zraniło go w palec. Syknął, zaciskając skaleczoną dłoń i z niechęcią spojrzał na dzban. Nie zdołał nawet zadrapać laku na wizerunku kroczącego lwa. Z pewnością w nim także skrywała się magia, równie potężna jak ta, która pozwoliła szachinszachowi wymordować kolejno sześciu magów Półwyspu. Potarł pieczęć rąbkiem szaty – słyszał kiedyś legendę o czarnoksiężniku, zaklinającym w lampach salamandry, które ożywały, jeśli polerowało się je kawałkiem materii – nic się jednak nie stało. Rozczarowany, odłożył dzban na ziemię. Stanowczo magia nie była jego domeną.
– Dobrze, więc – powiedział głośno dla dodania sobie odwagi, następnie zaś wziął zamach laską i ignorując ból w zranionej dłoni najmocniej, jak potrafił, uderzył w dzban.
Ku jego zdumieniu naczynie rozprysło się z trzaskiem, spośród skorup zaś uniosła się nić dymu. Fra Gioele cofnął się, bo wydało mu się, że w ciemnym oparze widzi wykrzywioną gniewem twarz demona. Ale smużka mroku zafalowała tylko nieznacznie i zaraz wzbiła się wysoko, ku otworowi na szczycie namiotu.
Szachinszach poruszył się niespokojnie i zamrugał powiekami.
Fra Gioele oderwał dwa pasy materiału od tuniki, skręcił je naprędce i pochylił się nad władcą Arimaspi.
– Wybacz mi – rzekł – ale nie mogę pozwolić, abyś mi przeszkodził. – Następnie skrępował mu ręce i nogi, wiążąc je razem za plecami nieprzytomnego, na koniec zaś otworzył mu usta i starannie umieścił w nich zwinięty brzeg płaszcza, uważając, by przypadkiem nie zadławić maga.