Выбрать главу

Słońce było łaskawe, nie zbaczało ze swego toru z powodu kaprysów jednego człowieka, nawet, jeśli był to mag i przywódca wszystkich Arimaspi. Może, dlatego fra Gioele nie uległ błaganiom współbraci i nie zgodził się zmienić wezwania klasztoru, choć w tych czasach niezmiernie rzadko pozostawiano świętym przybytkom nazwy pochodzące od ciał niebieskich, uważając tę tradycję za resztki zgubnego związku wiary z przeklętym kunsztem czarodziejów. Kiedyś, w dawnych czasach, wierzono, że słońce jest rydwanem Najwyższego, kiedy wędruje on po niebie, osądzając czyny śmiertelników. Była to oczywiście herezja, tak starożytna, że zupełnie zapomniana poza klasztorami, w których przechowywano księgi z odległych, barbarzyńskich czasów. Fra Gioele miał jednak wrażenie, że tego dziwnego dnia słoneczny blask prowadzi go naprzód poprzez kolejne chwile. Pożegnał przyjaciela, uwolnił demony i uczynił, co mógł, aby uratować ukochane miasto, a teraz powracał do domu. Miał nadzieję, że powitają go tam jak upragnionego gościa.

Ku swemu zaskoczeniu niemal nie czuł bólu. Kiedy przywiązano go do koła i wszystko zostało już rozstrzygnięte, popadł w dziwne odrętwienie. Po prostu patrzył w górę i uśmiechał się, wspominając dni, kiedy z innymi dzieciakami biegał na brzegu morza, czekając na ojców powracających z połowem, czasy terminowania u powroźnika, który był człowiekiem gburliwym, lecz mistrzem w swoim fachu, potem zaś upadek Askalonu i długie lata spędzone w klasztorze na wzgórzu. Słońce przynosiło mu coraz nowe wspomnienia, a w wielu z nich była twarz mistrza Benilde i mnichowi wydawało się godne, że umrą tego samego dnia – dwóch starców, którzy spędzili ostatnie chwile w gasnącym mieście i którym oszczędzono widoku jego zagłady.

Jednakże w końcu słońce zaszło, on zaś wciąż żył. Derwisz odszedł, potrząsając z niezadowoleniem głową, a przy ofiarnym kole pozostało tylko kilku strażników. Po zmierzchu rozpalili niewielki ogienek, wyjęli chleb, ser i wino i długo jeszcze opowiadali baśnie – o człowieku tak świątobliwym, że Najwyższy zesłał mu chmurę, która wisiała nad jego głową, dopokąd poszedł, o dziełach czarodziejów – miedzianych koniach, odzywających się ludzkim głosem, gdy potarło się tabliczkę na ich piersi, rybach wielkich jak wyspy i jeszcze innych dziwach. Ich opowieści pozwoliły mu przetrwać noc.

O brzasku derwisz pojawił się znowu i długo cmokał nad fra Gioele, zadziwiony, że czarnoksiężnik przetrwał tak długo. Ponowiono, więc tortury, które trwały aż do południa, kiedy do koła zbliżył się szachinszach.

– Wytrwale czepiasz się życia, czarnoksiężniku. Jeśli inni ludzie z tego miasta okażą się równie uparci, dostarczą nam nielichej zabawy.

– Pozwól im odejść – odezwał się z trudem mnich – mnie zaś godnie skonać. Skoro utrata demonów nie była dla ciebie niczym dotkliwym, odpłaciłeś mi już za nią z nawiązką.

Władca pochylił się nad nim, przesłaniając słońce.

– Uwierz, że twoja śmierć będzie niczym w porównaniu z tym, co nastąpi, kiedy zdobędę miasto. Przelałeś krew i odebrałeś mi moją zdobycz, a ja nie godzę się łatwo ze stratą.

Fra Gioele zamrugał gwałtownie. Słowa szachinszacha przywołały coś, wspomnienie tak świeże, że zdumiał się, jak mógł je wyrzucić z pamięci. Teraz już rozumiał, co stało się w namiocie szachinszacha. Wiedział też, co dalej nastąpi.

– Przestrzegam cię, że cokolwiek mnie czynisz, czynisz samemu sobie – powiedział. – Uwolnij mnie i co rychlej odstąp od miasta, zanim stanę się przyczyną twojej zguby. Nie chcę tego.

Twarz szachinszacha była już zaledwie ciemnym obrysem na tle pałającej kuli słońca.

– Nie kpij ze mnie, czarnoksiężniku.

Fra Gioele tylko uśmiechnął się zakrwawionymi wargami. I skonał. A wtedy powróciły demony.

Mówiono później, że w dniu, kiedy zamęczono fra Gioele, słońce, zasmucone, odwróciło swoją twarz od ziemi. Ciemność, która zapadła, była głębsza od mroku nocy. Dopiero o poranku, kiedy niebo pojaśniało nieznacznie i ustało wycie demonów, mieszkańcy Askalonu odważyli się wyjść na mury i spojrzeć na błonie przed bramą. Przekonawszy się, że z niepokonanej armii Arimaspi pozostały jedynie martwe ciała przemieszane z ziemią, popiołem, resztkami namiotów, wozów i całej tej wojennej aparatury, o której nie mieli większego pojęcia, otwarli wierzeje i wyszli na pobojowisko. Tam, na wzgórzu naprzeciw bramy, znaleźli drewniane koło z poszarpanym ciałem fra Gioele. Zebrali czcigodne szczątki, wodą i winem obmyli je z krwi i kurzu. Potem usypali kurhan, na którym postawiono niewielką kapliczkę, aby po kres wieków upamiętniała miejsce, gdzie świątobliwy braciszek modlitwą rozproszył zastęp demonów, które towarzyszyły armii, jakiej nigdy wcześniej nie oglądano na Półwyspie. Ciało męczennika pochowano w klasztorze i przez długie lata pielgrzymi przybywali do Askalonu ze wszystkich krańców Półwyspu, aby wybłagać jego wstawiennictwo. Jednak żaden z cudów nie dorównał temu pierwszemu, którym było pokonanie Arimaspi.

Miasteczko ożyło na nowo i przysunęło się jeszcze bliżej do Monastero del Sole, choć ten nazywano teraz Monastero di San Gioele. Ale wieża alchemika pozostała zamknięta na głucho i nie wprowadził się do niej żaden nowy czarnoksiężnik, aż wreszcie nadwątlony dach zapadł się pod własnym ciężarem, grzebiąc ostatnie wspomnienia po mistrzu Benilde. Na straganach przed Palazzo Forti nie sprzedawano już magicznych naparów ani ziół, które otwierają wszystkie zamki, tylko wizerunki świętego patrona miasta. Bogobojni pielgrzymi, chcąc zaskarbić sobie tym większą łaskę w oczach świątobliwego męczennika, skuli kilofami zeszkloną czarną skałę, pozostałość po pałacu Umberto Nero, zniszczyli wapienne golemy, dzieło Jacopo di Campogrigio i zasypali wyrwę przed Palazzo Forti, aby nic nie przypominało o bezbożnej przeszłości miasta, które wydało jednego z największych świętych Półwyspu.

Lata płynęły – dostatnie i ciche – aż wreszcie nikt nie pamiętał o starym mnichu, który nad dzbanem porzeczkowego wina przesiadywał w tawernie matki Bonacety ze swoim przyjacielem, czarnoksiężnikiem.

* * *

Nieliczni z ocalonych Arimaspi, kiedy po długiej tułaczce przybili wreszcie do rodzinnego brzegu, przynieśli ze sobą opowieść o najpotężniejszym czarnoksiężniku Półwyspu, który omamił ich pana i nadwątlił moc jego serca, potem zaś sprowadził na nich demony potężniejsze od wszystkiego, co wcześniej oglądali. Nawet po wielu latach siadali na progach swych chat w otoczeniu dzieci, potem wnucząt i prawnucząt, wygrzewali w południowym słońcu stare rany, wspominając białe skały, przy których rzucili cumy po wielotygodniowej żegludze, i pierwsze miasto zrównane z ziemią przez głos aniołów, które mieszkały w miedzianych trąbach i były sługami ich pana. Przymykali oczy i znów wędrowali przez doliny Półwyspu, ogrody pełne róż, winnice, oliwne sady i zagajniki przesycone wonią żywicy. Czuli na języku smak niemieszanego wina, które sączyli skrycie, by nie padł na nich wzrok jednego z szalonych derwiszy, a na ramionach dotyk dziewcząt z tamtego niepojętego, odległego kraju – dziewcząt, które bezwstydnie nie przesłaniały twarzy i nie potrafiły przy ognisku tańczyć ze srebrnymi dzwoneczkami przypiętymi do bransolet na przegubach, ale miały usta równie miękkie, jak dziewczęta z ich rodzinnej wioski i wszystkich miejsc podksiężycowego świata. Czasami, kiedy od zachodu wył wicher, wymieniali miana potworów, z którymi niegdyś walczyli: harpie o skórze tak twardej, że nie dawały się przebić grotem strzały, salamandry o ognistym oddechu i argusowie o potrójnej źrenicy. Mówili cicho, aby nie usłyszał ich nikt niepowołany, i z tęsknotą, bo, choć byli ludźmi bogobojnymi i surowymi, ziemia czarnoksiężników odmieniła ich bezpowrotnie i w snach zwidywały im się miasta z białego marmuru, podobne do chmur, przydrożne rzeźby, które witały wędrowców ludzkim głosem, i pieśni niepodobne do żadnych innych.