Выбрать главу
* * *

Bianco wisiał na l’Albero del Miracolo, przybity do pnia wielkimi żelaznymi ćwiekami. Głowa opadła mu nisko, ale kiedy powiew wiatru odgarnął włosy, Sancha spostrzegła, że jego trzecie oko, oko argusa, wypalono rozżarzonym żelazem. Po policzku wędrowała wielka mucha o błękitnym odwłoku.

Kiedy podeszli bliżej, Carisio, którego postawiono na straży truchła, rzucił krótkie spojrzenie starcowi i dziewczynce, po czym przyzwalająco skinął głową i znów zamarł, oparty o długą włócznię. Nie był zbyt mądry, ale oddany ojcu Barnabie jak pies. Dawno temu właśnie głos mnicha przeważył nad obawami wieśniaków, którzy lękali się głupca, jego wykrzywionej, zmarniałej ręki i nieustannie zaślinionej twarzy. Jednak ojciec Barnabo nie dopatrzył się w nim znamienia potwora i ostatecznie Carisio został w osadzie. Sancha nie próbowała nawet prosić, aby odstąpił kilka kroków i choć na moment zostawił ją samą z przyjacielem. Skoro mnich kazał Carisiowi stać na straży l’Albero del Miracolo, ten pozostanie w jego cieniu choćby do końca świata.

Bajarz delikatnie dotknął jej ramienia.

– Jednak go złapali – powiedziała ochrypłym, obcym głosem. – Za długo był ze mną. Gdybym go nie zatrzymała, miałby szansę.

– Nieprawda – odparł starzec. – W osadzie urodził się gegenees i mnich dobrze wiedział, co należy uczynić. Kiedy Bianco wrócił po matkę, mężczyźni już na niego czekali. Sprowadził ich stary Dino, który zeszłej nocy utracił syna na morzu z winy potworów i jak niczego na świecie pragnął im odpłacić. Podkradli się cicho, z sieciami, aby omotać zdobycz, z drągami i bosakami. Ale zlekceważyli argusową źrenicę, a Bianco też miał nóż, więc może przed wieczorem Dino dołączy do swego syna.

– Czy on…? – Nie mogła oderwać wzroku od twarzy chłopca, brudnej i pokrytej zaciekami zakrzepłej krwi. – Czy jeszcze…?

– Nie. – Stary potrząsnął głową. – Po tym, jak zranił Dina, zatłukli go w kącie chaty bosakami. Bali się bliżej podejść. Niby argus nie kakos, nie plunie im w twarz jasnym ogniem ani nie zaczadzi oddechem. Ale przecież z potworem nigdy nic nie wiadomo, a chłopiec wił się ponoć i syczał, jakby im się miał przed oczyma przemienić w jeszcze większe dziwo. Nikt, więc się tam za długo nie zastanawiał. Tylko mnich z początku bardzo sarkał i burczał, bo chciał schwycić żywe monstrum i wypróbować na nim święte oleje. No, ale udobruchał się szybko – dodał, zaciskając wargi w wąską kreskę. – Ma przecież syrenę.

– A matka Bianca?

Bajarz odwrócił wzrok.

Niespodziewanie Carisio zaniósł się ostrym, szczekliwym śmiechem. Zachwiał się, włócznia wysunęła mu się z palców. Przytrzymał ją niezdarnie lewą, wyschniętą ręką i zaraz ugodził w grzbiet jednego z czarnych wioskowych kundelków, który, korzystając z zamieszania, próbował podkraść się bliżej l’Albero.

Carisio wyprostował się znowu. Na jego twarzy lśniły kropelki śliny.

– Wisi po drugiej stronie l’Albero del Miracolo, żeby na synka nie spoglądała i żeby na nas stąd nowe nieszczęście nie spadło – oznajmił bełkotliwie, jak miał we zwyczaju. – A gębę ma szmatami zatkaną, więc możecie sobie popatrzeć.

Dziewczynka uczyniła szybki krok naprzód, jakby chciała się rzucić na strażnika, lecz bajarz pochwycił ją za ramię. Szarpnęła się raz i drugi, starzec jednak wciąż trzymał, z siłą zdumiewającą w jego wieku.

– Chodźmy stąd – powiedział, kiedy poddała się i przestała walczyć.

– Nie na przystań.

– Dobrze – zgodził się. – Dokąd zatem?

– Na pole – odparła bez wahania. – Nikt nam nie przeszkodzi, bo dafnisy i tak trzeba wyplewić przed zmierzchem.

Brwi bajarza drgnęły, a twarz spochmurniała na chwilę.

– Zgoda – rzekł jednak cicho.

* * *

Dzień był słoneczny i kiedy tylko słońce wspięło się wyżej, od nagrzanej, twardej ziemi podniósł się okrutny skwar. Sancha zatrzymała się na moment, podparła na rękach i z trudem rozprostowała plecy. Jej spódnica pożółkła już od pyłu, a kolana, poranione od pełzania po kamieniach, piekły niezmiernie.

Matka była chyba zadowolona, kiedy po powrocie z przystani zastała ją z motyką na polu. Wprawdzie prędko zaczęła mruczeć pod nosem, po czym kazała córce przenieść się do winnicy, gdzie nie będzie się plątać ludziom pod nogami i przeszkadzać im w ciężkiej pracy. Ale nie utyskiwała głośno na niezdarność i ślepotę dziewczynki. Dała jej nawet bukłak wody, który Sancha nieopatrznie zostawiła w domu. Tylko na bajarza nie zwracała zupełnie uwagi, choć razem z innymi wyrywał z ziemi młode, purpurowe potworki. Dla niej równie dobrze mógłby nie istnieć.

Starzec też przystanął, chwycił się tyczki, podpierającej winorośl, i dźwignął z wysiłkiem. Nie pozostało tu wiele dafnisów, zresztą kamienista gleba winnicy nie nęciła ich zbytnio, wolały uprawne pole. Ale wicher niósł je szeroko i niektóre z potworów wykiełkowały właśnie tutaj. Trzeba było obejrzeć każdy krzaczek, rozgarnąć liście i z bliska przepatrzeć szczepy, czy nie kryją się między nimi czerwone, chwytne pędy. Niby winnica nie była duża, zaledwie kilkanaście rzędów krzewów, ale wąskim paskiem ciągnęła się pomiędzy rzędem wzgórz i niełatwo było ją obrobić.

– Odpocznijmy – poprosił starzec.

Ziemia opadała tutaj lekko, a grzbiety dwóch pagórków kryły ich przed wzrokiem pozostałych wieśniaków.

Zamiast odpowiedzieć, dziewczynka zacisnęła dłonie na czerwonej wici i szarpnęła ją z całej siły. Przyssawki natychmiast przylgnęły do skóry, a piekące nici owinęły się wokół przegubów. Aż sapnęła z bólu. Dafnis zaskrzeczał wstrętnie, wystrzelając ku niej kolejne chwytne pędy. Usłyszała dźwięk pękających parzydełek, które rozpryskiwały się, uwalniając żrący jad. Kilka kropel spadło jej na policzki. Na szczęście potwór nie zdążył się jeszcze w pełni rozwinąć, więc zapiekło tylko jak od śliny ropuchy. Dorosły dafnis mógłby ją oślepić.

Jakby to mogło wiele zmienić, pomyślała gorzko, ocierając twarz rękawem. I tak oślepnę. Matka przepowiedziała mi to dawno temu.

Obraz rozmazał się nagle, jak zwykle, kiedy przypominała sobie tamte słowa, a wici dafnisa zmieniły się w bezkształtną purpurową plamę. Znów zapiekło, kiedy łza spadła w miejsce podrażnione jadem. Może i lepiej, pomyślała Sancha; koncentryczne, jaskrawe kręgi wirowały jej przed oczami, a dafnis wił się w jej palcach i piszczał, walcząc o wolność. Może i lepiej, jeśli świat jest plątaniną rozmazanych plam.

W tej samej chwili kręgi zbiegły się wreszcie w twarz Bianca, tak wyraźną, że niemal krzyknęła. Na szczęście potwór uległ w końcu. Korzenie z mlaskiem wyszły z ziemi, ale wici nie chciały się jeszcze poddać. Czepiały się ubrania Sanchy i boleśnie targały za warkocz, kiedy niosła dafnisa do ogniska.

– Uspokój się! – Bajarz unieruchomił jej dłonie i odciął nożem najbardziej uparte z pędów. – I wytrzyj natychmiast ręce.

Jad wgryzł się głęboko w skórę i oleista wydzielina była teraz przemieszana z krwią. Ból ustał, zastąpiony przez odrętwienie. Niezdarnie otarła ręce o spódnicę. Bajarz z dezaprobatą zacmokał wargami.

– Trzeba obmyć i przewiązać – zdecydował.

– Po co? – Wzruszyła ramionami.

Popatrzył na nią przenikliwie, po czym wziął dzban i chlusnął na jej dłonie wodą. Była krystaliczna i tak zimna, że dziewczynka aż się wzdrygnęła.

– Dosyć, Sancho – powiedział. -Jutro rany się zaognią. Nikomu to nie przyniesie pożytku, jeśli stracisz kilka palców. Najmniej zaś tobie.

Oddarł długi pas u dołu tuniki i obwiązał rany.

– Ból nie przytłumi bólu – dodał łagodniej. – Okaleczysz się tylko.