Выбрать главу

Sancha skuliła się, choć przeczuwała już wcześniej kres tej opowieści. Ale w żaden sposób nie umiała dostrzec cienia nieznajomej dziewczynki w purpurowych kwiatach dafnisów. Nie potrafiła się nawet nad nią litować. Kraina czarodziejów była zbyt daleko -a może istniała jedynie w baśniach wędrownego starca.

– Kiedy roślina usłyszała swoje imię, wygięła się w rękach ojca i wydała dźwięk. Wrzask był odrażający i zarazem pełen rozpaczy. Wtedy mag w pełni pojął, co się wydarzyło. Długo trwało, zanim zdołał napoić małżonkę odurzającym wywarem i sam zapadł w płytki, pełen żalu i goryczy sen. Nie mieli więcej dzieci, bo krew czarodziejów nie pleni się łatwo, zawsze gotowa rozsadzić naczynie, w którym ją zamknięto. Dlatego żona maga opuściła cicho nocą komnatę i ruszyła przez pustą wieżę do pracowni, by wśród czerwonych liści dafnisa odszukać zagubioną córkę. Nie zdołała jednak odnaleźć nic, prócz potwora. Nic więcej nie pozostało już do odnalezienia. A dafnis był młody i łapczywy, spragniony pożywienia. Dokładnie taki, jakim go uczyniono. Kobieta podeszła bliżej, pochyliła się nad nim, a purpurowe wici oplotły jej szyję i zacisnęły się mocno. Kiedy rankiem mag zawędrował do pracowni, nie pozostało po niej ani śladu. Dafnis pochłonął wszystko – krew, mięso, skórę, kości – i przetworzył w kiście szkarłatnych kwiatów.

Skinęła głową. Tę część rozumiała bardzo dobrze. Widziała kiedyś owcę, która, uciekając przed psami, zapędziła się nieopatrznie w kępę potworów.

– W tamtych czasach niewielu mogło równać się z potęgą maga, był przy tym człowiekiem wyniosłym i nie wybaczał łatwo zniewag. Wiedział, że nikt nie ośmieli się wypominać mu śmierci żony i dziecka. Ostatecznie stworzył cud, jakiego nigdy wcześniej nie oglądano na Półwyspie, żyjącą roślinę-bestię, a obie, matka i córka, należały do niego, podobnie jak drzewa w ogrodzie i kwiaty wiszących ogrodów wokół wieży. Ale mag był też człowiekiem dumnym i naprawdę kochał swoją żonę. Tego samego dnia, o brzasku, podłożył ogień pod wieżę i wyrzekł się wszelkiej magii. Ostatecznie i nieodwołalnie. Ponieważ jednak nie ufał sobie wystarczająco, uwalniał kolejno demony, spętane w cudach jego ogrodu, a na koniec rzucił ostatnie zaklęcie, które wymazało z jego umysłu całą przeklętą wiedzę czarodziejów. Do ostatniego źdźbła, do najdrobniejszej kruszyny. Potem ruszył przed siebie, na oślep, byle dalej. Nie spostrzegł osłoniętych błoną nasion dafnisa, które uniosły się znad pogorzeliska. Oto cała historia. Zamilkł, wyczerpany. Ognisko również ledwie się tliło.

– Czy naprawdę tak było?

– Skąd mam wiedzieć? – żachnął się bajarz. – Pamiętaj, ja tylko snuję historie.

– Ale gdybyś chciał – nalegała – gdybyś bardzo pragnął, mógłbyś mi powiedzieć, jak naprawdę było?

Starzec nastroszył brwi.

– Kiedy wiele lat temu po raz pierwszy zawitałem do waszej osady, wieśniacy zaprowadzili mnie prosto do ojca Barnaba. Zapytał mnie wtedy, czym się trudnię. Opowiadam historie, odparłem. Nic więcej? – spytał mnich. Nic więcej, odrzekłem. Niech, więc tak będzie, powiedział. Świat jest pełen złamanych obietnic, dziecko. Lecz spośród wszystkich innych tę chciałbym zachować nienaruszoną. Jestem jak pusty dzban. Przemierzam świat, niosąc w sobie cudze opowieści. Nic więcej. Już nie.

* * *

Uroczystość rozpoczęła się po zmierzchu. Na placu rozwieszono lampiony z wydrążonych tykw i błon nasiennych dafnisów. Nocna bryza kołysała nimi delikatnie i szkarłatne błyski pełgały po twarzach świętych, których posągi zdobiły portyk przybytku. Ojciec Barnabo, jak przyobiecał, nakazał wytoczyć z loszku beczułkę wina i zarżnąć wieprzka, a zasobniejsi wieśniacy dorzucili kilka koźląt. Stary Alessandro przygrywał na dudach. Bekliwy dźwięk niósł się daleko po zatoce, wieszcząc zwycięstwo nad potworami, a dziewczęta i chłopcy tańczyli pospołu wokół wielkiego ogniska, co nie zdarzało się często w osadzie. Tym razem mnich widać postanowił przymknąć oko na bezwstyd młodych. Siedział na pustej beczce, popijał niemieszane wino i uśmiechał się łaskawie.

Kiedy nie było już więcej powodów, aby zwłóczyć w winnicy, Sancha – choć z oporem – pozwoliła się bajarzowi zaprowadzić do ognia. Matka wybiegła im na spotkanie, a jej krok, zwykle nierówny, stał się dziwnie płynny i rozkołysany. Wypity trunek odjął jej z tuzin lat: twarz wygładziła się, na policzki wyszły ceglaste rumieńce, oczy nabrały połysku, a spod czarnej chustki wysmyknęło się kilka kosmyków ciemnych włosów.

– Moja córeczka! – Matka przyklękła i mocno objęła Sanchę ramionami. – Moja mała dziewczynka. Mamy coś dla ciebie, maleńka. Niezwykłe, cudowne remedium, po którym staniesz się jak inne kobiety. Przejrzysz na oczy, zaczniesz krwawić, a potem urodzisz wielu silnych synów – mówiła z coraz większym przejęciem.

Sancha na darmo próbowała zrozumieć jej słowa.

– Później. Jeszcze przed świtem. Ale teraz baw się z innymi. – Matka pogłaskała policzek Sanchy. – Baw się. – Popchnęła ją lekko w stronę ognia.

Sancha posłusznie podreptała naprzód i zaraz wpadła na grupę tańczących. Czyjeś ręce pochwyciły ją mocno i pociągnęły do kręgu. Potem ktoś przystawił jej bukłak do ust i przechylił mocno, aż wino pociekło jej po brodzie szeroką strugą. Dudy beczały donośnie. Skwierczał świniak, obracany nad mniejszym ogniskiem. Ciemne sylwetki wirowały wokół ognia, a iskry unosiły się wysoko po czarnym, jesiennym niebie. Tylko dym, ciemny i tłusty, przypominał o woni palonych dafnisów i dziewczynce, która niegdyś zagubiła się w potworze.

Na szczęście wino było słodkie i mocne, niemieszane. Uderzało prosto do głowy.

Zdołała jakoś wywinąć się i cofnąć w bok, w cień. Z ulgą przysiadła na chłodnej trawie. Tuż obok niej przemknęła jakaś para: dziewczyna miała rozpuszczone warkocze i chichotała, tuląc się do boku chłopca, a on obejmował ją ciasno wpół. Znikli szybko w zaroślach.

Zewsząd dobiegały ją głosy, wyostrzone i donośne od nadmiaru trunku. Rozpoznawała tylko jednego z chłopców, który zeszłej nocy wypłynął na morze, by ścigać syreny. Siedział na stopniach do świątyni, głośno rozprawiając, jak to pośrodku odmętu zdołali odnaleźć syrenę i pochwycić ją w sieci. Słuchano go chętnie, dzień w wiosce minął, bowiem spokojnie i strach przed uwięzionym monstrum osłabł nieco. Nawet starcy, którzy rankiem przestrzegali przed zemstą potworów, teraz wstydliwie wymykali się do przystani, by popatrzeć na syrenę. Młodsi szli zupełnie otwarcie, przepijając do siebie z dzbanów i bukłaków. Napitku nie brakowało: beczułka wina z piwniczki ojca Barnaba najwyraźniej uległa cudownemu rozmnożeniu.

Wreszcie stary Alessandro ze znużeniem odłożył dudy i opadł na zydel. Tańce wygasały powoli. Młodzi rozchodzili się, przysiadali z wolna na trawie na skraju placu.

– Opowieść! – zawołał ktoś znienacka.

– Opowieść! – podchwycili inni. – Gdzie jest bajarz? Przyprowadzić bajarza!

Sancha drgnęła gwałtownie, usiłując wypatrzyć gdzieś jego wysoką sylwetkę. Nie dostrzegła go zrazu, lecz krzyki stawały się coraz bardziej natarczywe.

– Dobrze – dobiegł ją głęboki głos starca.