Выбрать главу

Wtedy go zobaczyła po drugiej stronie płomieni: nie więcej niż ciemny zarys postaci, dziwnie samotnej wśród tłumu rozradowanych wieśniaków. Uniósł dłoń, czekając, aż wszyscy się uciszą.

– Dam wam opowieść – podjął w zupełnej ciszy. – Opowieść godną uświęcić wasz dzisiejszy triumf.

Sanchy wydało się, że poprzez ogień spogląda prosto ku niej.

– Dawno, dawno temu był sobie pałac na wysokiej górze nad brzegiem cieśniny, która była błękitna jak niebo i sięgała samego dna świata. W pałacu mieszkała żona potężnego księcia. Jej pan nieustannie wojował z sąsiadami, często była, więc samotna. W pogodne noce kładła się na szczycie wieży i długo patrzyła w niebo, choć mądrzy ludzie przestrzegali ją, że ten, kto zbyt wysoko podnosi wzrok, rychło ściągnie na siebie nieszczęście. Ona jednak nie wierzyła, aż wreszcie w ciemności i pustce przybliżył się ku niej demon i posiadł ją, przybrawszy postać łabędzia.

Dziewczynka sapnęła ze zgrozą na wzmiankę o przeklętym ptaku. Jak wszyscy, znała dobrze legendę o Cigno Nero dal Valle delle Fiamme, która napadła świętego Nina wraz z wielką armią demonów i walczyła z nim na moście, zwanym Pilastri del Cielo.

– Pani zachowała napaść w sekrecie. Jej małżonek powrócił niebawem i nie dowiedział się o niczym. Wkrótce uczynił ją brzemienną. Ale kiedy zległa w stosownym czasie, zamiast dziecka urodziła wielkie łabędzie jajo.

Pomiędzy wieśniakami przeszedł szmer. Oglądali wiele nowo narodzonych potworów.

– Książę wpadł we wściekłość. Przebił mieczem niewierną małżonkę, potem zaś rozpłatał jajo. Ale zatrzymał się, kiedy ze środka wśród błon i wód płodowych wypłynęły ludzkie dzieci. Dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Czworaczki. – Przerwał i wychylił kubek wina dla zwilżenia gardła.

– Wezwano czarnoksiężnika, aby rozsądził, kto jest ich ojcem, zły duch czy książę. Jednak dzieci były podobne do siebie jak dwie krople wody, na żadnym też nie znalazł znamienia demona. Wyczuł mimo to, że coś jest nie tak, choć nie umiał powiedzieć, co by to miało być. Postanowiono, więc pozostawić je przy życiu, a w kilka miesięcy później, kiedy kolor ich oczu ustalił się i nabrał intensywności, okazało się, że dwoje z nich ma źrenice błękitne jak morze, dwoje zaś czarne jak niebo pomiędzy gwiazdami. Znów sprowadzono czarnoksiężnika, który rozstrzygnął, że w żyłach dwojga płynęła odziedziczona po ojcu magia, pozostała zaś dwójka została naznaczona przez przeklętego demona. Jako że był człowiekiem roztropnym, poradził księciu, aby co prędzej zabić pomiot demona, nim ściągnie jeszcze większe nieszczęście.

Wieśniacy pokiwali głowami w uznaniu dla mądrości jego słów. Od lat doświadczali podstępności potworów i wiedzieli, jak należy z nim postępować.

– Książę jednak przywiązał się niezmiernie do dzieci i nie dał wiary ostrzeżeniom. Mijały lata. Malcy rośli szczęśliwie, bacznie obserwowani przez księcia i domowników, lecz mag pozostał nieufny i z każdym rokiem jego zatroskanie się pogłębiało. Inni widać wyczuli jego niepokój, ale nic nie mogli uczynić, nie zdradził, bowiem nikomu, które z dzieci pochodziły od demona, a oprócz koloru oczu niczym nie różniły się między sobą. Aż pewnego dnia, kiedy książę jak zwykle udzielał posłuchania ze szczytu wysokich schodów, nieoczekiwanie zachwiał się i na oczach zdumionych dworzan spadł z tysiąca marmurowych stopni, skręciwszy sobie kark. Pomimo całej potęgi i wszelkich bogactw, które zdołał zgromadzić, żadna magia nie mogła już przywrócił go do życia.

– Tak zwykle bywa – wtrącił stary Alessandro i jego pokryte bielmem oczy błysnęły w ciemnej twarzy. – Śmierć dla wszystkich równie okrutna, dzieci i starców, książąt i nędzarzy.

– Ci, którzy stali najbliżej, zaklinali się jednak, że książę spadł za przyczyną jednego z chłopców, tego o czarnych oczach, i rychło w całym zamku obwołano go synem demona, choć on sam głosił się prawym dziedzicem ojca i spadkobiercą jego praw. Na poddanych padł wielki strach. Najodważniejsi z nich, a może najbardziej przerażeni, zakradli się w nocy do komnat książęcych dzieci, aby pochwycić pomioty demona w sieć i ukamienować je na dziedzińcu za ojcobójstwo. Ale znaleźli jedynie niebieskookiego chłopca i jego siostrę, której tęczówki również były pełne magii. Ich siostra i brat zdołali zbiec – jak potem mówiono, za przyczyną ojca-demona, który przestrzegł ich przed napaścią. Wymknęli się z pałacu, ukradli rybacką łódź i głuchą nocą spuścili ją na wzburzony odmęt cieśniny.

– Utonęli? – zapytał z nadzieją któryś z młodszych chłopców, wyraźnie oczekując, że wnet sprawiedliwości stanie się zadość.

Jednak nie była to noc moralnej nauki. Nie w opowieści bajarza.

– Ocaleli. – Starzec potrząsnął głową. – Zbudowali sobie dom po drugiej stronie cieśniny, na bliźniaczej białej skale, a z czasem wyrosło wokół niego wielkie, ludne miasto. Jednak nikt z jego mieszkańców nie przeprawiał się na drugi brzeg, do pałacu i otaczających go posiadłości, gdzie wciąż uważano ich za potomków demona-łabędzia. Potem nastał czas wojen. Oba miasta zmarniały i powoli popadły w ruinę. A cieśnina pomiędzy nimi rosła coraz bardziej, aż wreszcie stała się głęboka jak niebo…

Dobra chwila minęła, nim wieśniacy pojęli, że opowieść dobiegła końca. Długo nikt nie ważył się odezwać. Tylko morze biło o brzeg i chrząszcze grały głośno w kolczastych zaroślach.

– To już wszystko? – wyrwało się wreszcie jakieś dziecko.

Bajarz skinął głową. Sancha miała wrażenie, że ponad dogasającym ogniskiem wciąż patrzy prosto na nią.

– Ale o czym była ta opowieść? – nalegało dziecko.

– Właśnie – przyłączył się inny, starszy głos. – O czym ona właściwie była?

Starzec jednak milczał uparcie, wpatrując się w mrok nad resztkami płomieni. Jego słuchacze wiercili się i popatrywali na siebie z coraz większym zakłopotaniem. Innej zgoła opowieści oczekiwali w dniu równie świetnego zwycięstwa nad syrenami.

– Bajarzu! – Carisio szarpnął starego za ramię. – Ocknijcie się, bajarzu!

Starzec wzdrygnął się, jak wyrwany z głębokiego snu, ale tylko wymamrotał coś pod nosem, podniósł się i powoli ruszył ku przystani. Nikt go nie zatrzymywał, choć zdumienie wieśniaków pogłębiało się z każdą chwilą.

– Głupiście! – huknął znienacka ojciec Barnabo. – Jest morał w opowieści, ale go widzieć nie chcecie. Mówi on, żebyście lękali się lubieżności kobiet, które, niby owa księżna, dla zaspokojenia swej chuci nie wahają pokładać się z obmierzłymi demonami. A także, że trzeba się strzec potworów i trzebić je, póki są młode i słabe, bo potem rozrosną się i namnożą, jako tamtych dwoje dzieci, których potomstwo zapełniło ludne miasto.

Jednak mieszkańcy wioski nie wydawali się należycie zbudowani nabożnym wyjaśnieniem mnicha. Markotnie rozchodzili się po placu ku stołom zastawionym chlebem, ostrym serem, cebulą i figami, kosztowali potrawy z młodego koźlęcia, uduszonego w mleku matki. Wreszcie ktoś trącił starego Alessandra w ramię i dudy rozbeczały się na nowo.

Sancha podniosła się także. Wino uleciało jej już z głowy i chciała się niepostrzeżenie wymknąć z zabawy, ukryć w komórce i płakać do rana. Jednak matka była czujna, jak zwykle.

– Jeszcze nie czas do domu – napomniała, acz bez zwykłej złości. – Ojciec nasz świątobliwy chce z tobą mówić. Ale wcześniej napij się wina. – Wcisnęła jej w dłoń pełen kubek. – I masz być rozradowana przed jego obliczem. To dzień wielkiego święta. Zwłaszcza dla ciebie.

Nie rozumiejąc zupełnie, co oznaczają te słowa, Sancha posłusznie wychyliła napitek i pozwoliła się zaprowadzić do ojca Barnaby. Z matką nie należało się sprzeczać, szczególnie teraz, gdy rozpierało ją dziwne podniecenie. Dreptała raźno, nucąc coś pod nosem. Sancha nie umiała sobie przypomnieć, kiedy widziała ją w podobnym nastroju.