Выбрать главу

– A więc jesteś. – Mnich popatrzył na nią bystro. Jego ciemne oczy, zapadnięte głęboko w czaszkę, połyskiwały jak u drapieżnego ptaka. – Twoja matka jest zacną, nabożną niewiastą. Uprosiła, abym modlił się za ciebie dzisiaj i błagał Pana, on, bowiem jeden ma zdolność uzdrawiania wszelkich chorób, iżby wejrzał na ciebie łaskawie w dniu, kiedy doświadczyliśmy już tak wielu cudów.

Dziewczynka słuchała go w oszołomieniu, gdyż nie należała do ulubienic wioskowego mnicha i z rzadka mówił z nią równie łaskawie. Ojciec Barnabo tymczasem sięgnął za pazuchę i dobył drewniane puzderko.

– I zesłał mi Pan odpowiedź – oznajmił z dumą, zdejmując wieczko. – Oto jest remedium niezawodne, które cię ocali i rozproszy ciemność.

Ręce matki zacisnęły się na jej ramionach jak kleszcze.

– Krew przeklętego argusa, zmieszana ze świętymi olejami, aby przywrócić ci wzrok – dokończył mnich i wyciągnął ku niej palec pokryty czerwonawą mazią.

Odruchowo przymknęła oczy. Poczuła na powiekach chłodny dotyk, a w nozdrzach osobliwą metaliczną woń – i dopiero wtedy zrozumiała.

– Nie! – wykrzyknęła, z całej siły odpychając od siebie mnicha.

Zdołała tylko zobaczyć, jak ojciec Barnabo zachwiał się na beczce. Zamachał rozpaczliwie rękami, bezwłose, żylaste łydki błysnęły w mroku, gdy fiknął w tył. Matka zawyła z przestrachu. Sancha wyszarpnęła się i runęła przed siebie na oślep, wrzeszcząc, kopiąc i grzmocąc pięściami tych, którzy usiłowali ją zatrzymać. Wpadła pomiędzy resztki ogniska, potknęła się na nadpalonej głowni i przewróciła w żar. Wtedy ją pochwycili.

– Ciii! – Chłodna, starcza dłoń zakryła jej usta, tłumiąc krzyk.

Zadygotała z zimna i trwogi. Zmacała w ciemności krawędź marmurowego blatu, na którym leżała, spróbowała się podnieść. Bajarz ją podtrzymał delikatnie.

– Gdzie…? – zapytała cicho.

– Zamknęli cię w świątyni – wyjaśnił schrypłym szeptem. – Rzucałaś się, gryzłaś i wyłaś jak zwierzę. Potem mnich odprawiał nad tobą jakieś egzorcyzmy, ale przestał po tym, jak kopnęłaś go w przyrodzenie. Powiedział, że opętał cię demon i z dawna już podejrzewał, że tak będzie, skoro nieustannie prowadzałaś się z przeklętym argusem. I że jego krew pobudziła cię do szału.

Sancha gwałtownie zamrugała, by strząsnąć łzy. Powieki wciąż miała ściągnięte i obce od skrzepłego oleju.

– Nie mogę tu zostać – odezwała się nagle.

Jej głos zabrzmiał głucho w pustej nawie świątyni. Bajarz milczał.

– Zadręczą mnie. Matka, ojciec Barnabo i reszta. Nie wybaczą mi Bianca.

Coś zaszurało na belkach u powały. Mysz, szczur albo inne drobne zwierzątko.

– Musisz mi pomóc uciec.

Starzec poruszył się nieznacznie. Zaszeleścił płaszcz.

– Jak wiele z tego rozumiesz, dziecko? – odezwał się po długiej chwili.

– Wiem, że złapią mnie i przyprowadzą z powrotem. Jeśli mi nie pomożesz.

Wyczuła, że znów poruszył się w ciemności.

– Przy bramie stoją wartownicy, Carisio i inni. Mnich przykazał, aby nikomu nie pozwolili odejść. Mówił, że jeśli ktoś teraz spróbuje uciec, będzie to na pewno powiernik złego ducha i przyjaciel potworów.

– Ciebie jednak wypuszczą. Nie jesteś stąd.

Westchnął ciężko.

– Nie przeniosę cię na plecach ani nie ukryję w jukach. Choćbym chciał.

– Ale nie chcesz.

Oskarżenie zawisło między nimi w powietrzu jak dym znad ogniska. Znów zapiekło ją w oczach.

– Nie chcę – przyznał wreszcie starzec. – Obiecałem mnichowi…

– Są rzeczy ważniejsze od twoich obietnic! – podniosła głos. -Ja jestem ważniejsza. Bianco był ważniejszy. Lecz pozwoliliśmy, żeby go zabili. Prawda jest taka, że to nasza wina. Twoja też!

– Prawda… – Mlasnął i głośno przełknął ślinę. – Prawda jest nieogarniona jak niebo i głęboka jak morze, dziecko. Można się w niej zanurzyć, wciągnąć ją w płuca jak powietrze i nigdy nie wypłynąć na powierzchnię, nie zaczerpnąć nowego oddechu. Najokrutniejszą z opowieści nie należy szafować bez powodu, bo jeśli zbliżysz się do niej zanadto, pali jak ogień i pozostawia ślady.

– Opowiedz mi, więc.

– Nie, dziecko. Każda z moich historii była specjalnie dla ciebie. Musisz je tylko zrozumieć.

– Nie potrafię.

– Ojciec Barnabo dobrze was wyszkolił – rzekł powoli. – Po zarazie, kiedy na Półwyspie ich wyklęto, szarzy mnisi rozeszli się po wyspach jak robactwo. Tutaj nikt ich nie ścigał. Tutaj mogli żyć spokojnie i nieść swoją nienawiść z wyspy na wyspę. Czy zastanawiałaś się, co było tu wcześniej? Zanim przybyli?

Bez słowa potrząsnęła głową.

– Pustkowie. Jednak przez dziesiątki lat i wieki magowie tworzyli nowe monstra, aż wreszcie Arcipelago wezbrał purpurową pianą. Wyspy stały się ziemią potworów.

– I naszą.

Ze świstem wciągnął powietrze. Aż się przestraszyła, że wieśniacy poturbowali i jego.

– Bajarzu? – Lekko dotknęła jego ramienia.

Wzdrygnął się i odsunął jej rękę.

– Kiedy nadeszli szarzy mnisi, wszystkie wyspy i błękitne morze pomiędzy nimi należały do potworów. Potworów o rozmaitych kształtach i najdziwniejszych formach. A niektóre z nich, z powierzchowności bardziej ludzkie od innych, a także najrozumniejsze, wychynęły ze swych kryjówek i osad, aby powitać obcych, i chętnie słuchały ich słów…

– Nie! – Zatkała palcami uszy. – Przestań! Przestań natychmiast!

Jednak oczywiście było już za późno.

– Zastanawiałaś się czasami – głos bajarza dobiegł ją z ciemności, miękki i giętki jak żmija – dlaczego wciąż rodzą się wśród was argusi i gegeneesi? Dlaczego z każdym pokoleniem w wiosce przybywa ślepców, jednorękich i kalek?

Rozpłakała się.

– Demon nie spaja się łatwo z żywym ciałem – ciągnął nieubłaganie starzec – i niechętnie trwa w ludzkiej formie. Nawet, jeśli minie wiele pokoleń, jego natura pozostaje dzika, nieokiełznana, gotowa wypaczyć się w obce kształty. Coraz częściej, więc trzeba polować na argusów ze wzgórz i coraz więcej dzieci trzeba topić w błękitnych wodach zatoki, aby podtrzymać złudzenie. Aby uporządkować świat, oddzielić wodę od nieba. Aby ocaleć.

Przypomniała sobie, że już raz wypowiedział te słowa, lecz wówczas nie pojęła ich prawdziwego znaczenia.

– A ty? – zapytała. Gardło miała ściśnięte od płaczu. – Czy zechcesz mnie ocalić?

– Dlaczego miałbym to zrobić?

– Ponieważ, czymkolwiek jestem, jestem prawdziwa.

* * *

Ostrożnie przemknęła się przez plac, pomiędzy resztkami ogniska, poprzewracanymi stołami i pustymi beczkami.

– Przez bramę nie zdołam cię wyprowadzić – rzekł bajarz. – Musisz popłynąć przez zatokę. Będę czekał na prawym brzegu, przed skałą skylli. Nie bierz łódki, łatwiej będzie cię dostrzec. I nie zwlekaj. Musisz zdążyć przed świtem.

Nie była dobrą pływaczką. Bianco, który całe dnie spędzał w przystani, usiłował nauczyć ją nurkować, ale niebieski przestwór zatoki przerażał ją. Bała się zanurzyć, aby pod powierzchnią wody nie pomylić kierunków i nie płynąć coraz głębiej, aż na samo dno morza. Nigdy też nie śmiała zapuścić się na środek zatoki, skąd nie zdoła dostrzec brzegu. Pośrodku zatoki stawała się jeszcze bardziej ślepa niż zwykle. Wszystkie kierunki były takie same i niebo zlewało się z wodą. Nawet, kiedy miała przy sobie Bianca, szybko wpadała w panikę, zaczynała na oślep młócić rękoma, a fala zalewała jej oczy i wypełniała nozdrza. Dlatego nie wierzyła, że zdoła dopłynąć w miejsce wyznaczone przez bajarza. Ponieważ jednak nie pozostało nic innego, zamierzała spróbować.