Выбрать главу

Czarno nakrapiane łuski na torsie i długim grzbiecie Naksydów mogły błyskać na czerwono, a powstające w ten sposób paciorkowate wzory spełniały rolę pomocniczego środka komunikacji. Kameleonowa tkanina naksydzkich mundurów duplikowała te wzory, i nawet ubrani Naksydzi byli w stanie porozumiewać się po cichu swoim własnym językiem, niezrozumiałym dla nie-Naksydów.

— Wątpię, czy powiedziała coś ciekawego.

— Masz pewność, że to nasz sędzia? Na ogół nie potrafię ich rozróżnić.

— Sporą pewność — odparła Sula. — Widziałam przelotnie jego twarz i mam wrażenie, że to on. — Uśmiechnęła się chłodno do świata. — Nawet jeśli nie jest tym sędzią, którego chcemy dopaść, jest dość ważną osobistością, skoro przydzielono mu aż dwóch ochroniarzy. Dlatego osobiście nie mam nic przeciwko temu, żeby go uznać za cel.

Naksydzi przeszli na drugą stronę bulwaru, gdzie stał Pałac Makishów, a Sula i Macnamara pozostali po przeciwnej stronie i obserwowali otoczenie z odpowiednią dozą obojętności. Sędzia przekroczył bramę z błyszczącego srebrzystego stopu, która prowadziła do domu od strony uładzonego ogrodu. Jeden z żandarmów wszedł do pałacu wraz z sędzią, druga żandarm pozostała w ogrodzie.

Wzrok Suli powędrował w stronę budynku ze złotawego piaskowca, sąsiadującego z pałacem. Ta bogata rezydencja o fasadzie zdobionej misternie splecionymi liniami była obecnie niezamieszkała i ogród od frontu zdziczał.

— Nie widać straży z wyjątkiem tych dwóch żandarmów — rzekł Macnamara.

— Słucham?

Macnamara powtórzył swoją uwagę. Sula znów spojrzała na opuszczony dom.

— Mam pewien pomysł — powiedziała.

Stała przed zdobionymi złotem drzwiami do prywatnego klubu. Z jego wnętrza wyszedł otoczony wonią papierosowego dymu elegancki Terranin — miał na sobie marynarkę z szamerowanymi klapami i modnie uplisowane z przodu spodnie. Rozejrzał się na boki i nieznacznie poprawił mankiety.

Drzwi zamknęły się za nim.

— Lady Sula! — wydyszał spod cienkiego wąsika.

Sula podeszła do niego, ujęła go pod ramię i poprowadziła ulicą. Macnamara, nagle czujny, patrzył na to nieufnie.

— Przecież nie żyjesz! — krzyknął mężczyzna.

— Na litość, PJ., nie rób z tego powodu tyle hałasu — powiedziała Sula.

TRZY

Laredo jest za daleko — stwierdził dowódca Floty, Tork. Jego melodyjny głos przypominał dzwoneczki wietrzne i oddzielenie treści od melodii wymagało pewnego wysiłku. — Wiadomość do Chijmo i z powrotem będzie szła osiem dni w każdą stronę, a dziesięć dni do Zanshaa. Jesteśmy Zarządem Floty i musimy pozostawać w pobliżu niej.

Lord Chen nie chciał dołączyć do konwokacji zmykającej na Laredo, na macierzystą planetę pyszałkowatej rodziny swego zięcia. Nie chciał korzystać z gościnności lorda Martineza i codziennie widzieć swej córki Terzy w otoczeniu tych parweniuszy, którym ją sprzedał.

Z drugiej strony nie zachwycała go propozycja lorda Torka, choćby dlatego, że musiałby cały czas znosić jego towarzystwo.

Ośmioosobowy Zarząd Floty podróżował „Galaktycznym” — wspaniałym jachtem pasażerskim przeznaczonym do przewożenia dygnitarzy między układami planetarnymi. Choć statek był obszerny, teraz leciało nim mnóstwo pasażerów ewakuowanych z Zanshaa: spory personel sekretariatu, obsługa łączności, korpus wywiadu i wydziału dochodzeniowego, urzędnicy Ministerstwa Prawa i Zwierzchnictwa, służba członków Zarządu … Lordowi Chenowi trudno było uniknąć obecności tych wszystkich osób.

Pełniąc swą powinność, utknął na tym statku i wcale go to nie bawiło. Tork wymagał, by członkowie Zarządu przestrzegali zasad, które ustalili dla wszystkich innych, lord Chen mógł więc zabrać tylko jednego służącego i żadnego członka rodziny.

Zresztą lady Chen i tak by się nie zgodziła pojechać na Laredo; ostro sprzeciwiała się małżeństwu swej jedynej córki, jedynej spadkobierczyni, z jakimś Martinezem. Teraz wyłączną rozrywką lorda Chena było komunikowanie się z córką Terzą, która na jachcie Martineza „Ensenada” wyprzedzała „Galaktycznego” o kilka dni.

— Co masz na myśli, milordzie? — spytał Torka.

Wraz z podmuchem powietrza napłynął zapach gnijącego ciała lorda Torka. Lord Chen dyskretnie powąchał nadgarstek, skropiony zapobiegliwie wodą kolońską. Zarząd zebrał się przy długim stole w pomieszczeniu, które zaprojektowano jako kajutę gościnną dla ważnych dygnitarzy Floty. Mozaiki na ścianach przedstawiające statki kosmiczne śmigające przez wormhole rozjaśniały pokój, jednak teraz długi stół zagracał pomieszczenie i wydawało się ono małe.

Daimong zwrócił na Chena swoje okrągłe czarne oczy w czarnych otoczkach.

— Skręcimy na Chijimo i pozostaniemy z Flotą Macierzystą do czasu, aż nadejdzie okazja odbicia Zanshaa.

Lord Eino Kangas, dowodzący Flotą Macierzystą, nie będzie zadowolony z tego, że jego zwierzchnicy zawisną mu nad głową, pomyślał lord Chen.

— Milordzie, czy nie powinniśmy pozostać z konwokacją? — spytała lady Seekin. — Nasza wiedza może okazać się niezbędna, tak jak i nasze głosy.

Lady Seekin, Torminelka, była cywilnym członkiem Zarządu i równocześnie konwokatką. Niezbyt znała się na sprawach Floty, ale świetnie pojmowała swój interes polityczny.

— Już przeprowadzono zasadnicze głosowania — stwierdził Tork. — Ustalono strategię, rozdzielono zadania. Nasz obowiązek to zapewnić wdrożenie właściwej polityki oraz zagwarantować, by nie popełniono błędów w rozmieszczeniu Floty i doktrynie taktycznej.

Kangas powita to z radością pomyślał Chen.

— Przyznam, że mam zastrzeżenia — powiedział. — Czy nie lepiej się przysłużymy jako stronnicy lorda Eino w konwokacji? Niewielu lordów konwokatów ma nasze doświadczenie w…

— Najlepiej się przysłużymy, niszcząc rebeliantów i przywracając Praxis w stolicy! — przerwał mu Tork. W jego głosie pobrzmiewał surowy dogmatyczny ton, który u innych członków Zarządu wywoływał strach. Lord Chen powstrzymał się od grymasu.

Młodszy Dowódca Floty, Pezzini, drugi Terranin w Zarządzie, kichnął. Przypuszczalnie dotarł do niego zbyt intensywny powiew od strony przewodniczącego.

— Milordzie — powiedział — jeśli w ten sposób będziemy nadzorować dowódcę Floty, Kangasa, odniesie wrażenie, że mu nie ufamy.

— Będziemy pilnować, żeby prawidłowo wykorzystywano Flotę Macierzystą! — oznajmił Tork. Jego ostry jak brzytwa głos skrobał Chena po nerwach. Znów powąchał swój wyperfumowany nadgarstek.

— Powierzyliśmy przecież lordowi Eino zadanie rozmieszczenia statków — stwierdził Pezzini zdecydowanym tonem. — Nie do nas należy sprawdzanie.

— Nie wolno nam ryzykować! — W małym pokoju zabrzmiało to jak syrena pożarowa. — Flota została osłabiona przez działania wywrotowe i niezdrowe doktryny!

— Flota zostanie osłabiona z powodu kryzysu zaufania, gdy przez miesiące będziemy patrzeć lordowi Eino na ręce — wyjaśnił cierpliwie Pezzini.

Lord Chen spojrzał na niego z wdzięcznością. W czasie dyskusji Zarządu często stali po przeciwnych stronach, ale Pezzini był czynnym oficerem i rozumiał przynajmniej, jakie zakłócenia mogłaby spowodować nieufność w strukturach władzy.

Tork — choć przedtem również był czynnym oficerem — albo o tym zapomniał, albo nigdy tego nie wiedział.

— Kangasowi nie można zostawiać swobody! — krzyknął. — Musimy bezwarunkowo stosować się do zasad naszych przodków!

Lord Chen zaczerpnął powietrza. Podobnie jak rekruci Floty, którzy stopniowo nabierali odporności na duże przyśpieszenia, Zarząd powoli przywiązywał się do wybuchów swego przewodniczącego.