— Dowódca Floty, Kangas, nie jest dzieckiem — stwierdził. — Nie potrzebuje niani, zwłaszcza zbiorowej. — Gdy Tork odwrócił bladą kamienną twarz, by mu odpowiedzieć, lord Chen walnął dłonią w stół. Odgłos przypominał strzał z karabinu. Zebrani aż podskoczyli.
Nie tylko Tork potrafi zaatakować dźwiękiem, pomyślał Chen.
— Musimy przestrzegać reguł Praxis! — powiedział. — Zgodnie z Praxis powinna być klarowna hierarchia służbowa, od dowódcy Floty do rekruta najniższego szczebla. Jeśli Zarząd Floty ingeruje w tę strukturę, narusza podstawowe… prawo… imperium!
Ostatnie trzy słowa podkreślił uderzeniami w blat stołu, aż podskoczyły szklanki z wodą i herbatą. Tork patrzył na Chena bez wyrazu, jego otwarte usta i okrągłe oczy stwarzały wrażenie ciągłego zdziwienia.
— Czy nie możemy zatem polecieć na Laredo? — spytała lady Seekin płaczliwym głosem.
Oczywiście osiągnięto kompromis. Postanowili lecieć do Antopone, gdzie Zarząd mógłby kursować między Laredo a Chijimo i równocześnie nadzorować trzy krążowniki, które budowano teraz w pierścieniu Antopone.
„Galaktyczny” miał być zakotwiczony przy pierścieniu. Lord Chen wiedział, że przez pewien czas odizoluje się od kolegów z Zarządu; jego znajomi uciekli z Zanshaa na Antopone i mógł liczyć na ich przychylną gościnność.
Nie będzie więc musiał znosić Laredo oraz klanu Martinezów z ich prymitywnym językiem i barbarzyńskimi manierami. Będzie miał przynajmniej kilka godzin wolności od Torka i reszty. Chen z zadowoleniem myślał o Antopone.
Niestety, Terzy tam nie będzie. Jej cicha obecność była ostatnim wspomnieniem dawnego życia na Zanshaa, wspomnieniem czasów, gdy Naksydzi i klan Martinezów jeszcze mu tak bardzo nie ciążyli.
Podczas wielotygodniowej podróży do Antopone bieżące sprawy stale domagały się załatwienia. Tork miał wiele wad, ale był niezrównanym organizatorem. W jego szarej, łysej głowie mieściły się szczegóły rekrutacji i szkolenia, budowy i naprawy statków, logistyki i zaopatrzenia całej Floty. Czytał raporty i dyktował memoranda. Wysyłał dostawy z różnych miejsc. Nadzorował przydziały rekrutów z obozów treningowych i lokował oficerów na statkach będących w budowie.
Lord Eino Kangas — któremu dano względną swobodę — okrążał układ Chijimo z Flotą Macierzystą, która straciła większość statków. Pozostało jej tylko pięć statków spod Magarii, ciężkich krążowników, do których dołączono siedem ciężkich krążowników Sił Faqa, oraz dywizje Lai-ownów pod dowództwem Do-faqa. Te dwanaście statków nie mogło się równać z czterdziestoma trzema statkami Naksydów, które znajdowały się przy Zanshaa.
Gdyby wróg natarł, Kangas nie miałby wyboru; musiałby uciekać i poddać wszystkie układy planetarne, którym zagroziliby Naksydzi. Ale oni nie kwapili się z natarciem. Pozostawali przy Zanshaa i strzegli stolicy, gdzie ich rząd zapuszczał korzenie. Najwyraźniej sądzili, że lojaliści, którzy przetrwali, poddadzą się.
Ale oni nie zamierzali się poddać. Ponad połowa lojalistycznej Floty — siły Chen pod wodzą Michi Chen i czternasta lekka eskadra dowodzona przez Tormineia Altasza — zanurkowały w układy opanowane przez rebeliantów, demonstrując, że choć wróg ma stolicę, to pozostałe regiony pod jego władzą wcale nie są bezpieczne.
Strategię polegającą na porzuceniu stolicy, zebraniu sił i prowadzeniu wypadów na terytorium wroga, nazwano planem Chena. W istocie został on stworzony przez kapitana Martineza i lady Sulę, ale te dwie dość kontrowersyjne osoby nie miały dostatecznie wysokiej pozycji, by strategiczny program Floty zyskał ich imię. Ponieważ to lord Chen przedstawił go Zarządowi, został nazwany jego imieniem. Od tej pory kariera Chena zależała od powodzenia tego projektu.
Tak więc Tork prowadził sprawy Floty, Kangas wraz ze swymi szczupłymi siłami okrążał Chijimo, w wielu światach budowano nowe statki, Służba Śledcza sprzeczała się ze Służbą Wywiadu na temat interpretacji pewnych drobnych przepisów, Naksydzi okupowali stolicę, siostra i zięć lorda Chena lecieli eskadrą w nieznane, a tymczasem lord Chen słał wiadomości do swych przyjaciół na Antopone.
Z jakaż ulgą znowu się z nimi zobaczy!
Na nic moje sprytne przebranie pomyślała Sula. Blond włosy ufarbowane na czarno, zielone oczy zmienione na brąz, blada cera przyciemniona. Nie udało się zwieść nawet P. J. Ngeni, człowieka o inteligencji… niesłychanie skoncentrowanej na innych sprawach.
P.J. odzyskał równowagę i górę wzięły dobre maniery.
— Daj się zaprosić na obiad do mojego klubu — powiedział. Sula puściła jego ramię i wskazała swój szary kombinezon.
— Nie jestem odpowiednio ubrana.
P.J. skubnął mały wąsik.
— A więc zamówimy coś do domu.
Sula poczuła w dole brzucha nerwowy chichot. Po dawce adrenaliny — gdy usłyszała P. J. wykrzykującego jej imię — nadszedł równie silny impuls, by odprężyć się w wybuchu śmiechu.
— Chyba nie powinieneś się z nami pokazywać — zauważyła. — Jesteśmy poszukiwani przez Naksydów. Jeśli cię z nami złapią, wezmą cię na tortury i zamordują.
P. J. machnął ręką.
— Aaa tam…
Lord Pierre J. Ngeni był w wieku poniżej średniego. Wysoki, szczupły, elegancki, o długiej łysiejącej czaszce, nosił się modnie. Roztrwonił odziedziczony majątek w sposób typowy dla przedstawicieli swej klasy i teraz żył ubogo — jak na para — z zapomogi swego klanu.
Kiedyś był zaręczony z Sempronią, siostrą Garetha Martineza. Martinez wyjaśnił Suli, że to były lipne zaręczyny, które miały pomóc prowincjonalnemu klanowi Martinezów zdobyć przyczółek w elitarnych kręgach Zanshaa. Zaręczyny z przedstawicielem klanu Ngenich — patronów Martinezów — zapewniłyby rodzeństwu Martinezów dostęp do najlepszych sfer towarzyskich, a później, Sempronia mogłaby z przerażeniem odkryć sekrety skandalicznego życia P. J. i zerwać zaręczyny.
Niestety, sam P. J. nigdy nie zdawał sobie sprawy, że te zaręczyny to fikcja. Zakochał się w Sempronii, ale ona nie zamierzała brać udziału w całej tej komedii i uciekła z jednym z poruczników Martineza. Wybuchł skandal, który zagrażał relacjom między klanami Ngenich i Martinezów, zaproponowano więc drugą siostrę i zamiast farsy zaręczyn odbyła się farsa małżeństwa.
Przed przybyciem Naksydów rodziny Martinezów i Ngenich rozsądnie zniknęły, natomiast świeżo upieczonego małżonka pozostawiono w stolicy, co nie świadczyło dobrze o kondycji jego małżeństwa.
— Zamówimy dobrą kolację — podjął uprzejmie P. J. — i otworzymy butelkę wina… Przepraszam, zapomniałem, że nie pijesz.
— P.J., co ty tu robisz? — spytała Sula.
Wzruszył ramionami.
— Zostałem na ochotnika, żeby pilnować rodzinnych interesów. Niewiele tego zostało, tylko trochę nieruchomości. Ale nadal mamy tu klientów i trochę starych służących, których przenieśliśmy na emeryturę. Staram się jak najlepiej o wszystko zadbać. — Spojrzał na Sulę, potem lekko odwrócił głowę do tyłu i zerknął na Macnamarę. — Znam twojego przyjaciela? — spytał.
— Raczej nie. To pan Starling. — Był to pseudonim Macnamary.
P.J. był uosobieniem grzeczności.
— Miło mi pana poznać.
— Milordzie. — Macnamara skinął głową.
P.J. rozejrzał się po ulicy.
— Jeśli mamy zjeść obiad, powinniśmy iść w przeciwnym kierunku.
— Mieszkasz w pałacu Ngenich?
— Pałac jest zamknięty. Służących zwolniono, emerytowanych odesłano do naszej siedziby na wsi. Mieszkam w domku dla gości.