Выбрать главу

Rozległy się gromkie brawa. Faure uśmiechnął się i parę razy opuścił podbródek: był to jego rodzaj ukłonu. Potem ekran ściemniał.

Doug zamrugał. Ludzie w Grocie poruszyli się jak wyrwani z transu, w powietrzu zahuczały setki rozmów.

— Nie wspomniał słowem o naszej deklaracji niepodległości — zauważyła Joanna.

— Ani o naszej prośbie o przyjęcie do ONZ — dodał Brudnoj.

Doug zerwał się na nogi.

— Nie zamierza też zwołać konferencji prasowej, gdzie reporterzy mogliby zadawać mu pytania.

— Ile mamy czasu do wylądowania żołnierzy? — zapytała Anson.

Doug przycisnął tarczę zegarka; cyfrowy wyświetlacz, który dotąd wskazywał czas lokalny, zmienił się na odliczanie wsteczne.

— Sto jedenaście godzin i czterdzieści osiem minut — powiedział.

— Cóż, szefie. — Anson wsunęła ręce w kieszenie dżinsów.

— Postaraj się coś wymyślić.

Lądowanie minus 111 godzin 48 minut

— Masz rację — powiedział Doug.

Wspiął się na stół i podniósł ręce nad głowę.

— Hej! — zawołał do rozgadanych, rozchodzących się ludzi. — Zaczekajcie! Mam parę słów do powiedzenia.

Zatrzymali się i odwrócili się w jego stronę. Jedni mieli wyczekujące, inni zaskoczone miny.

— Od kiedy wy, lunonauci, tak się rwiecie do roboty? Nie możecie zostać jeszcze parę minut? — Doug wyszczerzył zęby.

— Do diabła, szefie, jak chcesz, będziemy tu siedzieć cały dzień — ryknął ktoś z tyłu.

— Jak postawisz coś do picia — dodał inny.

— Doug nadal uśmiechał się szeroko.

— Żadnego picia. I zajmę wam tylko parę minut.

Ktoś jąknął teatralnie. Parę osób się roześmiało.

— Musicie wiedzieć — Doug powiódł wzrokiem po twarzach — że parę godzin temu proklamowaliśmy niepodległość Bazy Księżycowej. Musieliśmy to zrobić, żeby jako niepodległe państwo odmówić podpisania traktatu nanotech i kontynuować dotychczasowe prace.

— Chcesz powiedzieć, że teraz jesteśmy obywatelami Bazy Księżycowej? — zapytała jedna z kobiet.

— Muszę zrzec się obywatelstwa amerykańskiego? — zapytał ktoś z tłumu.

— Takie rzeczy zostaną rozstrzygnięte w negocjacjach z administracją USA i innymi rządami — odparł Doug. — Nie zamierzamy prosić was o rezygnację z dotychczasowego obywatelstwa, jeśli tego nic chcecie.

— A co z tymi żołnierzami?

— Powiemy im, że jesteśmy teraz niezależnym państwem i nie mają tu czego szukać.

— Jak zareagują?

— Zobaczymy.

— Nie postawiłbym na wynik nawet twojej dniówki!

Rozległy się śmiechy — nerwowe, pomyślał Doug. Popatrzył na matkę, nadal siedzącą przy stole, na którym stał. Ona się nie śmiała. Nawet się nie uśmiechnęła.

— Zajmiemy się żołnierzami, kiedy się tu zjawią — obiecał Doug. — Nie będą rwać się do walki. My też nie.

— Tak, ale oni mają broń, a my nie.

Na to Doug nie znalazł odpowiedzi.

Lądowanie minus 110 godzin 7 minut

Jeśli ktoś zauważył, że Claire Rossi i Nick O’Malley wyszli razem z Groty z jednakowo ponurymi minami, nikt nie zrobił z tego wielkiej sprawy.

Prawie wszyscy w Bazie Księżycowej wiedzieli, że Claire i Nick są parą. Ona, drobna brunetka o aparycji gwiazdki telewizyjnej i figurze przyprawiającej niektórych facetów o dreszcze, była szefową działu kadr Bazy. On, wielki, zwalisty, dobroduszny rudzielec, kierował ciągnikami z przytulnej kabiny teleoperatora w centrum kontroli.

Niefrasobliwy Nick do najszczęśliwszych chwil w życiu zaliczał tę, w której zobaczył Claire idącą korytarzem Bazy. Uśmiechnął się do niej, a ona odpowiedziała tym samym. Zaiskrzyło. Nick przestał oglądać się za innymi kobietami, a Claire myślała wyłącznie o nim. Jakby padł na nich czar.

Ale gdy powoli wychodzili z Groty, żadne się nie uśmiechało.

— Możemy utknąć tu na całe miesiące — powiedziała Claire, gdy przepychali się przez tłum, zmierzając do jej pokoju.

Nick był pochmurny, pogrążony w myślach.

— Mój kontrakt kończy się za trzy tygodnie. Co potem?

— Pewnie nie wrócimy na Ziemię, dopóki Doug i politycy nie dojdą do porozumienia.

— Tak, ale kto mi zapłaci, gdy mój kontrakt wygaśnie? Co wtedy?

Zdobyła się na uśmiech.

— Przecież nie chcemy się rozdzielać, prawda? Może będziesz musiał zostać, dopóki moja tura nie dobiegnie końca i wtedy razem wrócimy do domu.

Nick zobaczył, że uśmiecha się z przymusem.

— Nie wyglądasz na uszczęśliwioną taką perspektywą.

— Nie o to chodzi. Tylko… — umilkła.

— Co?

— Zaczekaj, aż wejdziemy do pokoju — powiedziała Claire z taką powagą, że Nick się zmartwił.

Gdy zamknęła drzwi, zapytał niemal z rozpaczą:

— O co chodzi? Coś złego?

— W zasadzie nie — odparła, siadając na brzegu koi.

— Tylko…?

— Jestem w ciąży.

Zamrugał.

— Będziesz miała dziecko? — Jego głos zabrzmiał o oktawę wyżej niż zwykle.

— Tak — przyznała niemal wstydliwie.

Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć, co zrobić. Gdy wreszcie w pclni zrozumiał znaczenie jej słów, uśmiechnął się od ucha do ucha.

— Dziecko! Super! To cudownie!

Ale Claire pokręciła głową.

— Nie, jeśli nie będziemy mogli wydostać się z Bazy.

Lądowanie minus 109 godzin

Na pokładzie klipra rakietowego „Max Faget” kapitan Jagath Munasinghe łypał podejrzliwie na schemat wyświetlony na ekranie notebooka.

— I to jest centrum kontroli? Tutaj? — wskazał palcem.

— Zgadza się — powiedział Jack Kilifer. — Gdy zajmie pan to miejsce, cała Baza znajdzie się pod pańską kontrolą.

Munasinghe nosił mundur sił pokojowych ONZ: błękitny jak niebo, z białymi lamówkami przy mankietach i na przedzie bluzy, z kapitańskimi insygniami na kołnierzu i wąskimi baretkami na piersi pod identyfikatorem. Był lekkiej, niemal filigranowej budowy, a jego duże ciemne oczy wyrażały nieufność zawsze granicząca ze złością. Urodzony w Sri Lance, od dzieciństwa widział działania wojenne; do służby w siłach pokojowych wstąpił dopiero wtedy, gdy Sri Lanka zgodziła się na rozbrojenie po trzeciej w ciągu stulecia wojnie domowej, w której wyhodowany w laboratoriach wirus zabił dwa miliony mężczyzn, kobiet i dzieci.

Za nim siedziało czterdziestu doborowych żołnierzy. Żaden z nich nie był dotąd w kosmosie. Mimo tygodnia adaptacyjnego treningu autogenicznego i zapobiegającym mdłościom plasterkom za uszami, kilku żołnierzy wymiotowało okropnie podczas pierwszych godzin lotu w grawitacji zero. Kapitanowi nie bez trudu udało się zapanować nad piekącą żółcią, która podchodziła mu do gardła.

Siedzący obok Kłlifer miał na sobie standardowy cywilny kombinezon, szary jak łupek i pozbawiony jakichkolwiek dystynkcji czy ozdób, wyjąwszy identyfikator na lewej kieszeni na piersi. Był ponad dwadzieścia lat starszy od ciemnoskórego kapitana i niemal o głowę wyższy: chudy, z końską szczęką i kamienną twarzą. Kiedyś strzygł jasnobrązowe włosy niemal do samej skóry, ale gdy zaczął siwieć, zapuścił je i wiązał w kucyk, który teraz nieważko unosił się w powietrzu. Na widok kucyka kapitan odczuwał jeszcze większe mdłości.