— Pewnie macie rację — powiedział Keyes. — Mniejsza z tym. Perry, to jest podpułkownik Rybicki, dowódca dwieście trzydziestego trzeciego.
— Sir — powiedziałem. — Przepraszam, że nie salutuję.
— Tak, wiem, martwe ciało — powiedział Rybicki. — Synu, chciałem ci pogratulować opracowania sposobu prowadzenia ognia. Oszczędziłeś nam wiele czasu i uratowałeś niejedno ludzkie życie. Ci dranie Consu ciągle nas zaskakują. Od niedawna używają tych osobistych pól osłonowych i zdążyło nam to już sprawić dużo kłopotów. Przedstawię was do pochwały, szeregowy. Co o tym myślicie?
— Dziękuję, sir — powiedziałem. — Ale jestem pewien, że w końcu ktoś by na to wpadł.
— To prawda, ale to wy wpadliście na to pierwsi, i to się liczy.
— Tak jest, sir.
— Kiedy wrócimy na „Modesto”, pozwolisz chyba, żeby stary żołnierz piechoty postawił ci drinka, synu.
— Z przyjemnością, sir — powiedziałem, i zobaczyłem, że stojący za oficerami Alan ironicznie się uśmiecha.
— A więc dobrze. Jeszcze raz gratuluję — Rybicki wskazał na ciało Watsona. — Przykro mi z powodu waszego przyjaciela.
— Dziękuję, sir — Alan zasalutował za nas obu. Rybicki także zasalutował i oddalił się, Keyes poszedł za nim. Viveros odprowadziła ich wzrokiem i odwróciła się w naszą stronę.
— Wyglądasz na rozbawionego — Viveros zwróciła się do mnie.
— Właśnie pomyślałem, że ostatni raz ktoś nazwał mnie synem pięćdziesiąt lat temu — powiedziałem.
Viveros uśmiechnęła się i wskazała na Watsona.
— Wiesz, dokąd go zabrać? — zapytała.
— Kostnica jest za tym wzgórzem — powiedziałem. — Chcę zanieść tam Watsona i załapać się na pierwszy wahadłowiec odlatujący na „Modesto”, jeśli to będzie okay.
— Kurwa, Perry — powiedziała Viveros. — Jesteś bohaterem dnia. Możesz robić to, na co masz ochotę. — Odwróciła się i odeszła.
— Hej, Viveros! — powiedziałem. — Czy to zawsze tak wygląda?
Odwróciła się ponownie.
— Jakie to?
— No to — powiedziałem. — Wojna. Walka. Bitwy.
— Co? — zapytała, a potem wzruszyła ramionami. — No co ty, Perry. Dzisiaj to była bułka z masłem. Za każdym razem jest inaczej — stwierdziła i odeszła, najwyraźniej rozbawiona.
Tak wyglądała moja pierwsza bitwa. Zaczęła się dla mnie era wojny.
Dziesiąty
Spośród wszystkich Starych Pierdzieli jako pierwsza umarła Maggie.
Zginęła w górnej warstwie atmosfery kolonii o nazwie Umiar. Nazwa ta miała wydźwięk ironiczny, ponieważ, podobnie jak wiele koloni i utrzymujących się z górnictwa, planeta Umiar była pełna barów i burdeli. Kolonia ta, ze względu na swoje bogactwa naturalne (głównie rudy metali ciężkich) była trudna do zdobycia i utrzymania — KSO utrzymywały tam trzy razy więcej ludzi, niż na zwykłych koloniach — a i tak wciąż trzeba było dosyłać kolejne oddziały wsparcia. „Dayton”, okręt Maggie, właśnie wiózł jeden z takich transportów, kiedy siły Ohu wtargnęły do wnętrza przestrzeni terytorialnej Umiaru i wystrzeliły w stronę powierzchni planety armię robotów bojowych.
Pluton Maggie miał uczestniczyć w odbiciu z rąk Ohu kopalni aluminium znajdującej się w odległości około stu kilometrów od Murphy, głównego portu Umiaru. Nie dotarli nawet na powierzchnię planety. Pocisk rakietowy Ohu rozerwał kadłub ich transportowca w czasie podchodzenia do lądowania. Przez wyrwę w kadłubie paru żołnierzy zostało wyssanych na zewnątrz okrętu, Maggie była wśród nich. Większość natychmiast zginęła — zabił ich wybuch głowicy pocisku bądź ostre krawędzie rozerwanego kadłuba, które porozrywały ich ciała.
Maggie jeszcze żyła. Została wyssana w przestrzeń kosmiczną nad Umiarem w pełni świadoma, jej kostium bojowy automatycznie zakrył jej twarz, zapobiegając zwymiotowaniu powietrza z płuc. Maggie natychmiast zawiadomiła dowódców swojego oddziału i plutonu. To, co zostało z dowódcy jej oddziału unosiło się obok niej, wciąż zapięte w uprzęży. Dowódca jej plutonu także nie mógł jej pomóc, ale nie było w tym jego winy. Transportowiec nie był wyposażony w sprzęt ratowniczy. Na dodatek w tym momencie, wciąż pod ostrzałem wroga, z uszkodzonym kadłubem kierował się w stronę najbliższego okrętu KSO, żeby uratować choć tych spośród pasażerów, którzy przeżyli atak rakietowy.
Zawiadomienie samego „Dayton” także okazało się daremne — okręt nie mógł w tym momencie rozpocząć akcji ratowniczej, ponieważ przez cały czas prowadzono z jego pokładu wymianę ognia z paroma okrętami Ohu. Nie mógł jej również pomóc żaden z pozostałych okrętów. W normalnej sytuacji także byłoby trudno jakkolwiek jej pomóc — znajdowała się pod zbyt słabym wpływem siły ciążenia Umiaru, a jednocześnie zbyt blisko atmosfery planety — tylko jakaś wyjątkowo brawurowa akcja ratownicza mogłaby ją ocalić. W czasie, kiedy wokół trwała zażarta walka, była skazana na śmierć.
Tak więc Maggie, w chwili, kiedy jej SprytnaKrew zaczęła tracić zdolność przenoszenia resztek tlenu, w chwili, w której jej ciało bez wątpienia zaczęło boleśnie błagać o tlen, chwyciła swój Wuzet, wycelowała w najbliższy z okrętów Ohu i odpaliła w jego stronę serię rakiet. Odrzut każdego z wystrzałów odpychał ją jeszcze dalej w nocne niebo planety Umiar. Sprawdzone później dane bitewne wykazały, że wystrzelone przez nią rakiety osiągnęły swój cel i wyrządziły na jego pokładzie pomniejsze szkody.
Potem Maggie obróciła się twarzą do powierzchni planety, która miała ją zabić i, jako prawdziwa znawczyni religii Dalekiego Wschodu, którą była przedtem, skomponowała jisei, wiersz śmierci w formie haiku:
Przesłała ten wiersz, razem z ostatnimi chwilami swojego życia do całej naszej pozostałej szóstki i umarła, pędząc jak srebrna iskra przez nocne niebo planety Umiar.
Była moją przyjaciółką. Przez krótki czas była moją kochanką. W chwili śmierci zachowała się dzielniej, niż ja kiedykolwiek będę w stanie się zachować. Do diabła, Maggie była prawdziwą spadającą gwiazdą.
— Z Kolonialnymi Siłami Obrony jest jeden problem — nie chodzi o to, że nie są świetnym wojskiem. Chodzi o to, że o wiele za łatwo się ich używa.
Słowa te wypowiedział Thaddeus Bender, dwa razy wybrany senatorem z ramienia partii demokratów w stanie Massachusetts; były ambasador przy ONZ, we Francji i Japonii; Sekretarz Stanu w skądinąd, delikatnie mówiąc, szkodliwej dla kraju administracji Crowe’a; autor wielu książek, wykładowca, i w końcu — ostatni nabytek Plutonu D. Prawdę mówiąc najbardziej osobisty stosunek mieliśmy do ostatniego z podanych przed chwilą faktów — wszyscy zgodnie uznaliśmy, że szeregowy senator ambasador sekretarz Bender był chodzącą skarbnicą bzdur.
To zadziwiające jak łatwo żółtodziób staje się starym wygą. Kiedy przybyliśmy z Alanem na „Modesto”, przydzielono nam po prostu kwatery. Porucznik Keyes przywitał nas miło, choć trochę zdawkowo — kiedy przekazywaliśmy mu pozdrowienia od sierżanta Ruiza, jedynie uniósł jedną brew. Pozostali członkowie plutonu traktowali nas życzliwie, ale również bez wielkiej wylewności. Dowódcy naszych oddziałów zwracali się do nas jedynie wtedy, kiedy zachodziła taka potrzeba, a nasi koledzy z oddziałów przekazywali nam niezbędne informacje. Gdyby nie to, zupełnie wypadlibyśmy z obiegu.