Выбрать главу

Spojrzał na Sylvie. Stała tam, gdzie ją zostawił. Łatwo było zauważyć, że wolałaby się znaleźć w niemal jakimkolwiek innym miejscu na świecie. Fiben nie miał w najmniejszym stopniu pewności dlaczego jeszcze tu była.

Złapał się prawą dłonią za lewy nadgarstek. Tętno miał szybkie i nitkowate. W ustach wyschło mu na wiór. Z drżeniem zdobył się na wysiłek woli i postąpił kolejny krok w stronę ogrodzenia.

Wydawało się, że ze wszystkich stron otoczyło go niemal dotykalne przerażenie — takie samo, jakie poczuł, gdy usłyszał śmiertelny krzyk nieszczęsnego Simona Levina podczas tej bezsensownej daremnej bitwy w kosmosie. Odczuwał mroczne przeczucie nadciągającej zagłady. Zaciskała się wokół niego świadomość, że jest śmiertelny, a życie nie ma sensu.

Odwrócił się powoli, by spojrzeć na Sylvie.

Uśmiechnął się.

— Nędzne, zasrane ptaszyska! — mruknął. — To wcale nie są kule strażnicze! To głupie promienniki psi!

Sylvie zamrugała powiekami. Jej usta otworzyły się. Zamknęły.

— Jesteś tego pewien? — zapytała z niedowierzaniem.

— Chodź tu i zobacz — nalegał. — W tamtym miejscu staniesz się nagle pewna, że cię obserwują, a potem wyda ci się, że każdy Żołnierz Szponu we wszechświecie ruszył w pościg za tobą!

Sylvie przełknęła ślinę. Zacisnęła pięści i wyszła na pusty pas. Fiben przyglądał się, jak posuwała się naprzód, krok za krokiem. Musiał poczuć dla niej uznanie. Mniej warta szymka rzuciłaby się z wrzaskiem do ucieczki na długo, zanim dotarłaby do miejsca, gdzie stał.

Perełki potu wystąpiły jej na czoło, łącząc się z kroplami padającego sporadycznie deszczu.

Część jego osoby, oddalona od burzy adrenaliny, podziwiała jej nagą postać. Pomogło mu to w odwróceniu uwagi.

A więc naprawdę karmiła — pomyślał. Szymki często podrabiały słabo widoczne rozstępy po ciąży i ślady laktacji, by wydać się atrakcyjniejszymi, w tym przypadku jednak nie ulegało wątpliwości, że Sylvie naprawdę urodziła dziecko.

Ciekawe, jak brzmi jej historia.

Gdy stanęła obok niego, z mocno zaciśniętymi oczyma, szepnęła:

— Co… co się teraz ze mną dzieje?

Fiben wsłuchał się we własne uczucia. Pomyślał o Gailet i jej długiej żałobie po wielkim szymie, Maxie, jej przyjacielu i obrońcy, a następnie o szymach, które widział rozrywane na strzępy przez niezwyciężoną broń nieprzyjaciela.

Wspomniał Simona.

— Czujesz się tak, jakby najlepszy przyjaciel, jakiego miałaś na świecie, właśnie przed chwilą umarł — odparł łagodnym tonem i ujął ją za rękę. Uścisk, którym mu się odwzajemniła, był mocny, lecz na jej twarzy pojawił się wyraz ulgi.

— Emitery psi. To… to wszystko? — otworzyła oczy. — Te… te nędzne, zasrane ptaszyska!

Fiben parsknął śmiechem. Sylvie uśmiechnęła się powoli. Wolną ręką zakryła sobie usta.

Śmiali się, stojąc w deszczu w samym środku koryta rzeki smutku. Śmiali się, a gdy ich łzy zwolniły wreszcie bieg, razem przeszli resztę drogi dzielącej ich od płotu, wciąż trzymając się za ręce.

— A teraz, kiedy powiem „pchnij”, to pchnij!

— Jestem gotowa, Fiben — Sylvie przykucnęła poniżej niego, zaparła się stopami, przycisnęła bark do jednej z wysokich listew, a ręce zacisnęła na sąsiadującym z nią fragmencie ogrodzenia.

Stojący ponad nią Fiben przybrał podobną pozycję i wcisnął nogi w błoto. Zaczerpnął kilka głębokich oddechów.

— Dobra, pchnij!

Naprężyli się oboje. Listwy były już odsunięte od siebie o kilka centymetrów. Gdy on i Sylvie wytężyli mięśnie, wyczuwał, że ten odstęp zaczyna się poszerzać.

Ewolucja nigdy się nie marnuje — pomyślał Fiben, pchając ze wszystkich sił.

Milion lat temu ludzie przechodzili przez wszystkie męki samowspomagania, wytwarzając drogą ewolucji to, co — jak twierdzili Galaktowie — można było otrzymać tylko w darze — rozumność. Zdolność myślenia i pożądania gwiazd.

Tymczasem jednak przodkowie Fibena nie próżnowali.

Stawaliśmy się silni!

Skoncentrował się na tej myśli. Pot zalewał mu czoło. Listwy z plastiosłony uginały się. Chrząknął, czując rozpaczliwe wysiłki Sylvie, której plecy ocierały się z drżeniem o jego nogę.

— Ach! — Stopy Sylvie straciły oparcie w błocie i rozsunęły się na zewnątrz. Szymka upadła ciężko do tyłu. Odrzut zakręcił Fibenem. Sprężyste listwy odskoczyły z powrotem, ciskając go na nią.

Przez minutę czy dwie leżeli bez ruchu, chwytając powietrze w drżących oddechach. Wreszcie jednak Sylvie się odezwała.

— Proszę cię, kochanie… nie dzisiaj. Boli mnie głowa.

Fiben roześmiał się. Stoczył się z niej i przewrócił na plecy, kaszląc. Potrzebny im był humor. Stanowił ich najlepszą obronę przeciwko nieustannemu naporowi psionicznych kul. Rodząca się panika wciąż skradała się na krawędzi ich umysłów. Śmiech utrzymywał ją na dystans.

Pomogli sobie wstać i przyjrzeli się temu, co udało im się osiągnąć. Przerwa stała się zdecydowanie szersza. Mogła mieć teraz z dziesięć centymetrów. Nadal jednak była zdecydowanie za wąska. Fiben wiedział też, że zaczyna brakować im czasu. Będzie im potrzeba co najmniej trzech godzin, by mogli mieć jakąkolwiek nadzieję na dotarcie do podgórza przed świtem.

Przynajmniej jednak, jeśli uda się im przedostać, będą mieli po swojej stronie burzę. Następna struga deszczu omyła ich oboje, gdy ponownie oparli się o płot i zabrali do roboty. W ciągu ostatniej pół godziny błyskawice przybliżyły się do nich. Pioruny uderzały, wstrząsając drzewami i grzechocząc okiennicami.

Ma to też złe strony — pomyślał Fiben, gdyż choć deszcz niewątpliwie przeszkadzał gubryjskim antenom przeszukującym, utrudniał też porządny uchwyt na śliskim materiale ogrodzenia. Błoto było prawdziwym przekleństwem.

— Jesteś gotowa? — zapytał.

— Jasne, ale musisz przestać mi podtykać pod oczy tę rzecz — odparła Sylvie, spoglądając na niego. — No wiesz, ona odwraca uwagę.

— Sama prosiłaś Gailet, żeby się nią z tobą podzieliła, kochanie. A poza tym widziałaś ją już wcześniej, na deszczowym wzgórku.

— Tak — uśmiechnęła się. — Ale wtedy nie wyglądała całkiem tak samo.

— Och, zamknij się i pchaj — warknął Fiben. Znowu zaczęli napierać na płot, wkładając w to wszystkie siły.

Ustąp! Ustąp!

Usłyszał, jak Sylvie wciągnęła powietrze z wysiłku. Jego własnym mięśniom groziły już skurcze. Materiał ogrodzenia zaskrzypiał, przesunął się odrobinkę i znowu zaskrzypiał.

Tym razem to Fiben się pośliznął, pozwalając by sprężyste tworzywo odskoczyło z powrotem na miejsce. Po raz drugi zwalili się razem w błoto, zdyszani.

Deszcz padał już teraz bez przerwy. Fiben wytarł strumień wody zalewający mu oczy i ponownie spojrzał na lukę.

Może ze dwanaście centymetrów. Ifni! To w żadnym razie nie wystarczy.

Wyczuwał zniewalającą siłę psionicznych kul emitujących swe przygnębienie prosto do wnętrza jego czaszki. Wiedział, że ich przekaz odziera go z sił, popychając jego i Sylvie w stronę rezygnacji. Poczuł się straszliwie ciężki, gdy podźwignął się powoli na nogi i oparł o uparty płot.

Do diabła, próbowaliśmy. Zdobędziemy uznanie przynajmniej za to. Niemal nam się udało. Gdyby tylko…

— Nie! — krzyknął nagle. — Nie! Nie pozwolę wam!

Rzucił się na lukę, starając się przecisnąć przez nią ciało. Wił się i skręcał w opornym otworze.

Gdzieś w mrocznym królestwie tuż na zewnątrz uderzyła błyskawica, oświetlając otwarty teren — pola i lasy, a za nimi przyzywające ich podnóża Mulunu.