Ogrodzenie kołysało się pod wpływem huku piorunów. Listwy ścisnęły Fibena pomiędzy sobą, aż zawył z bólu. Gdy uwolnił się z uścisku, upadł na wpół odrętwiały z bólu na ziemię obok Sylvie. Natychmiast jednak zerwał się z powrotem na nogi. Kolejna elektryczna drabina rozświetliła groźnie wyglądające chmury. Fiben odpowiedział niebu krzykiem. Zaczął walić w ziemię. Błoto i kamyki pofrunęły w górę, gdy wyrzucił ich garść w powietrze. Następny piorun odrzucił je z powrotem i cisnął mu w twarz.
Nie istniało już nic takiego, jak mowa. Nie było słów. Ta jego część, która znała podobne rzeczy, zachwiała się pod wpływem szoku. W reakcji na to kontrolę przejęły inne — starsze i mocniejsze — pokłady.
Została teraz tylko burza. Wiatr i deszcz. Błyskawice i pioruny. Uderzał się w pierś, wykrzywiając wargi, by wystawić zęby na kąśliwy deszcz. Burza śpiewała do Fibena, niosąc się echem w glebie i pulsującym powietrzu. Zawył w odpowiedzi.
To nie była wydelikacona ludzka muzyka. Nie było to też poetyczne, jak fantomy snu wieloryba delfinów. Nie, to była muzyka, którą czuł mocno aż w swych kościach. Kołysała nim. Wstrząsała. Uniosła Fibena niczym szmacianą lalkę i cisnęła znowu w błoto. Zerwał się z powrotem na nogi, spluwając i pohukując.
Wyczuwał spoczywające na nim spojrzenie Sylvie. Uderzała w ziemię, podekscytowana, obserwując go szeroko rozwartymi oczyma. Sprawiło to tylko, że zaczął walić się w pierś mocniej i wrzeszczeć głośniej. Wiedział, że nie opada z sił! Podrzucił w górę kamyki i wykrzyczał wyzwanie pod adresem burzy, wzywając błyskawicę, by nadeszła i uderzyła w niego!
Spełniła jego życzenie. Blask wypełnił przestrzeń, napełniając ją ładunkiem elektrycznym. Włosy zjeżyły mu się, sypiąc iskrami. Bezdźwięczny ryk odrzucił go do tyłu niczym dłoń olbrzyma, która opuściła się, by cisnąć nim prosto o ogrodzenie.
Fiben wrzasnął, gdy uderzył o listwy. Zanim stracił przytomność, poczuł wyraźnie woń płonącego futra.
66. Gailet
W ciemności, słysząc dźwięk deszczu uderzającego o dachówki, otworzyła nagle oczy. Podniosła się w samotności, owinięta kocem, i podeszła do okna.
Na zewnątrz nad całym Port Helenia rozszalała się burza oznajmiająca nadejście prawdziwej jesieni. Ciemne chmury huczały gniewnie i groźnie.
Na wschodzie nie było nic widać, lecz mimo to Gailet oparła policzek o chłodne szkło i spojrzała w tamtą stronę.
Choć w pomieszczeniu panowało przyjemne ciepło, szymka zamknęła oczy i zadrżała, przeszyta nagłym dreszczem.
67. Fiben
Oczy… oczy… oczy były wszędzie. Wirowały i tańczyły. Lśniły w ciemności, urągając mu.
Pojawił się słoń. Przedzierał się przez dżunglę z trzaskiem i trąbieniem. Jego czerwone tęczówki płonęły. Fiben próbował uciekać, lecz zwierzę złapało go, dźwignęło w górę trąbą i uniosło ze sobą, podrzucając nim, trzęsąc i gruchocząc mu żebra.
Chciał powiedzieć bestii, by go wreszcie pożarła lub stratowała… żeby tylko to się wreszcie skończyło! Po chwili jednak przyzwyczaił się. Ból przeszedł w pulsujące pobolewanie, a podróż nabrała stałego rytmu…
Pierwszą rzeczą, z której zdał sobie sprawę po przebudzeniu, był fakt, że na jego twarz z jakiegoś powodu nie padał deszcz.
Leżał na plecach, na czymś, co chyba było trawą. Wszędzie wokół niego rozbrzmiewały bynajmniej nie cichsze niż przedtem odgłosy burzy. Czuł mokre strugi spływające po jego nogach i tułowiu. Mimo to żadna z kropli deszczu nie wpadała mu w nos czy usta.
Fiben otworzył oczy, by przekonać się, dlaczego tak jest… a przy okazji również, dlaczego jeszcze żyje.
Jakaś postać przesłaniała niewyraźną poświatę chmur. Błyskawica, która uderzyła w pobliżu, oświetliła na chwilę nachyloną nad nim twarz. Sylvie spoglądała na niego z zatroskaniem, trzymając jego głowę na swych kolanach.
Fiben spróbował przemówić.
— Gdzie… — wydobył jednak z siebie tylko charczenie. Wydawało się, że utracił większą część swego głosu. Przypomniał sobie niejasno epizod, podczas którego krzyczał i wył ku niebu… Na pewno dlatego tak go bolało gardło.
— Jesteśmy na zewnątrz — powiedziała, na tyle głośno, by jej głos był słyszalny poprzez deszcz. Fiben mrugnął.
Na zewnątrz?
Krzywiąc się, podniósł głowę na tyle, by się rozejrzeć.
Przez zasłonę ulewy trudno było cokolwiek zobaczyć, zdołał jednak rozróżnić niewyraźne kształty drzew oraz niskich, falistych wzgórz. Odwrócił się w lewo. Zarysów Port Helenia nie sposób było pomylić z niczym innym — zwłaszcza krętego szlaku maleńkich światełek podążających wzdłuż gubryjskiego ogrodzenia.
— Ale… ale jak się tu dostaliśmy?
— Przyniosłam cię — odparła rzeczowo. — Nie byłeś raczej w stanie iść po tym, jak rozwaliłeś ten płot.
— Rozwaliłem…
Skinęła głową. Wydawało się, że w jej oczach widać jasny błysk.
— Sądziłam, że już widziałam deszczowe tańce, Fibenie Bolgerze. Ten jednak pobił wszystkie, jakie dotąd odnotowano. Przysięgam. Jeśli nawet dożyję dziewięćdziesiątki i będę miała setkę szanujących mnie wnuków, nie wyobrażam sobie, bym kiedykolwiek potrafiła opowiedzieć to tak, by mi uwierzono.
Cała scena zaczęła niewyraźnie wracać do niego. Przypomniał sobie gniew, oburzenie wywołane faktem, że znalazł się tak blisko, a jednocześnie tak daleko od wolności. Zawstydził się na wspomnienie, że uległ w podobny sposób frustracji, ukrytemu w nim zwierzęciu.
Ładny ze mnie białokartowiec — żachnął się Fiben myśląc, jak głupi musiał być Suzeren Poprawności, by wybrać do podobnej roli takiego szyma, jak on.
— Musiałem na chwilę stracić panowanie nad sobą. Sylvie dotknęła jego lewego barku. Skrzywił się i spojrzał w tamtą stronę. Zobaczył paskudne oparzenie. Co dziwniejsze, zdawało się, że nie boli go ono tak bardzo, jak cały zestaw pomniejszych potłuczeń i siniaków.
— Urągałeś burzy, Fiben — powiedziała wyciszonym głosem. — Rzucałeś jej wyzwanie, by uderzyła w ciebie. A gdy to zrobiła… kazałeś jej spełnić swoją rolę.
Fiben zamknął oczy.
Och, Goodall. Cóż za głupi, przesądny nonsens.
Niemniej jednak pewna głęboko ukryta część jego jaźni poczuła ciepłą satysfakcję. Było to tak, jakby ten jego fragment naprawdę wierzył, że miała tu miejsce więź przyczyny i skutku, że naprawdę dokonał tego, co opisywała Sylvie!
Zadrżał.
— Pomóż mi usiąść, dobra?
Nastąpiła jedna czy dwie chwile dezorientacji, podczas których horyzont nachylił się i Fibenowi zawirowało przed oczyma. Wreszcie jednak, gdy Sylvie posadziła go tak, że świat wokół niego przestał się chwiać, nakazał jej gestem, by pomogła mu wstać.
— Powinieneś odpocząć, Fiben.
— Kiedy dotrzemy do Mulunu — odparł. — Świt już nie może być daleko. Burza nie będzie trwała wiecznie. Chodź. Wesprę się na tobie.
Zarzuciła jego zdrową rękę na swe ramię, by go dźwignąć. W jakiś sposób udało im się postawić go na nogi.
— Wiesz co — powiedział. — Jest z ciebie silna, mała szymka. Hmm. Przydźwigałaś mnie aż w to miejsce, prawda?
Skinęła głową, spoglądając na niego z tym samym błyskiem w oczach. Fiben uśmiechnął się.
— Świetnie — powiedział. — Cholernie fajnie i świetnie. Wspólnie ruszyli, utykając, w drogę w kierunku groźnie wyglądających, ciemnych pagórków na wschodzie.