Выбрать главу

Consensus nie podlegał dyskusji. W jakimś zakamarku umysłu Megan czuła, że powinno dojść do bardziej ożywionej debaty. Sama jednak również była po dziurki w nosie wypełniona niecierpliwością.

— W takim razie przygotujemy nowe rozkazy dla majora Prathachulthorna. Otrzyma on carte blanche, z tym tylko zastrzeżeniem, że ewentualnego ataku należy dokonać przed pierwszym listopada. Czy wszyscy są za?

Zebrani podnieśli po prostu ręce. Komandor Kylie zawahał się, po czym przyłączył do pozostałych, by głosowanie było jednomyślne.

Klamka zapadła — pomyślała Megan. Zadała sobie pytanie, czy w piekle jest zarezerwowane specjalne miejsce dla matek, które wysyłają swych synów do walki.

70. Robert

Nie musiała odchodzić, prawda? Sama przecież powiedziała, że wszystko w porządku.

Robert potarł swą porośniętą kilkudniowym zarostem brodę. Zastanawiał się, czy by nie wziąć prysznicu i nie ogolić się. W jakiejś chwili, kiedy już zrobi się zupełnie jasno, major Prathachulthorn zarządzi zebranie, a dowódca lubił, żeby jego oficerowie dbali o wygląd zewnętrzny.

Tak naprawdę, to potrzebny mi sen — pomyślał Robert. Dopiero niedawno zakończyli całą serię nocnych ćwiczeń i mądrze by było trochę to odespać.

Mimo to po paru godzinach przerywanej drzemki Robert stwierdził, że jest zbyt podenerwowany i pełen roznoszącej go energii, by móc dłużej pozostawać w łóżku. Wstał i podszedł do swego małego biurka. Ustawił studnię danych tak, by jej światło nie przeszkadzało drugiemu lokatorowi komory. Przez pewien czas czytał z uwagą przygotowany przez majora Prathachulthorna plan bitwy.

Był on pomysłowy i miał charakter profesjonalny. Różne opcje zdawały się oferować rozmaite, efektywne sposoby na wykorzystanie ich ograniczonych sił celem zadania nieprzyjacielowi ciosu i to mocnego. Jedyne, co pozostało, to wybór odpowiedniego celu. Było tu kilka możliwości, z których każda powinna spełniać zadanie.

Niemniej coś w całej tej konstrukcji wydawało się Robertowi nie w porządku. Dokument nie zwiększył jego pewności co do słuszności planu, na co Robert liczył. Wyobraził sobie niemal, że w przestrzeni nad jego głową coś nabiera kształtu — coś odległe spokrew niemego z mrocznymi chmurami, które spowiły góry podczas tak niedawnych burz — symboliczna manifestacja jego niepokoju.

Postać leżąca pod kocami po drugiej stronie małej komory poruszyła się. Jedno szczupłe ramię leżało odsłonięte, podobnie jak gładki odcinek łydki i uda.

Robert skoncentrował się i wymazał nie-rzecz, którą uformował mocą swej prostej aury. Zaczynała ona wpływać na sny Lydii. Nie byłoby w porządku, gdyby zarażał ją swym niepokojem. Bez względu na nawiązaną niedawno intymną więź fizyczną, pod wieloma względami nadal byli nieznajomymi.

Robert wspomniał, że kilka ostatnich dni miało też pewne pozytywne aspekty. Na przykład, plan bitwy wskazywał, że Prathachulthorn wreszcie zaczął traktować niektóre z jego pomysłów poważnie. Ponadto czas spędzony z Lydią przyniósł mu coś więcej niż tylko fizyczną przyjemność. Robert nie zdawał sobie dotąd sprawy, jak bardzo było mu brak prostego dotyku współplemieńców. Ludzie mogli być w stanie znosić izolację lepiej niż szymy — które potrafiły popaść w głęboką depresję, jeśli przez bardzo długi czas były pozbawione partnera do iskania — lecz ludzcy mele i fem również mieli swe małpie potrzeby.

Mimo to myśli Roberta wciąż znosiło w bok. Nawet podczas najbardziej namiętnych chwil z Lydią nie przestawał myśleć o kimś innym.

Czy naprawdę musiała stąd odejść? Logicznie rzecz biorąc nie było powodu, by udawała się do Mount Fossey. Goryle i tak miały już dobrą opiekę.

Rzecz jasna, goryle mogły być jedynie pretekstem. Pretekstem do ucieczki przed aurą dezaprobaty roztaczaną przez majora Prathachulthorna. Pretekstem pozwalającym na uniknięcie iskrzących się wyładowań ludzkiej namiętności.

Athaclena mogła mieć rację twierdząc, że nie było nic złego w tym, że Robert szuka towarzyszki z własnego gatunku. Logika to jednak nie wszystko. Tymbrimska dziewczyna miała też uczucia. Była młoda i samotna. Mogła poczuć się zraniona nawet tym, o czym wiedziała, że jest słuszne.

— Cholera! — mruknął Robert. Słowa i diagramy Prathachulthorna stały się zamazaną plamą. — Cholera, tęsknię za nią.

Na zewnątrz, za zasłoną z tkaniny oddzielającej ich komorę od reszty jaskiń, doszło do jakiegoś poruszenia. Robert spojrzał na zegarek. Była dopiero czwarta rano. Wstał i złapał za spodnie. Każde niezaplanowane zamieszanie o tej porze najpewniej oznaczało złe wieści. Fakt, że nieprzyjaciel zachowywał się spokojnie przez cały miesiąc, nie oznaczał, że musi tak być dalej. Może Gubru dowiedzieli się o ich planach i postanowili dokonać prewencyjnego uderzenia!

Po kamieniach rozległ się tupot nieobutych stóp.

— Kapitanie Oneagle? — dobiegł głos tuż zza zasłony. Robert podszedł do niej i odsunął materiał na bok. Stała tam zasapana szymka, oddychając ciężko.

— Co się dzieje? — zapytał Robert.

— Hmm, sir, niech pan lepiej szybko idzie.

— Dobra. Zaczekaj tylko, niech wezmę broń. Szymka potrząsnęła głową.

— Nie chodzi o walkę, sir. To… para szymów właśnie przybyła z Port Helenia.

Robert zmarszczył brwi. Nowi rekruci przez cały czas przybywali małymi grupkami z miasta. Co tym razem wywołało takie podniecenie? Usłyszał, ze Lydia poruszyła się. Rozmowa zakłóciła jej sen.

— Świetnie — powiedział szymce. — Porozmawiamy z nimi za chwilę…

Przerwała mu.

— Sir! To jest Fiben! Fiben Bolger, sir. On wrócił. Robert zamrugał powiekami.

— Co?

Coś za nim się poruszyło.

— Rob? — rozległ się kobiecy głos. — Co…

Robert krzyknął z radości. Jego okrzyk poniósł się echem po zamkniętej przestrzeni. Objął i pocałował zaskoczoną szymkę, po czym złapał Lydię i podrzucił ją lekko do góry.

— Co… — zaczęła pytać, przerwała jednak, gdy dostrzegła, że zwraca się do pustej przestrzeni, w której uprzednio znajdował się Robert.

W rzeczywistości nie było specjalnych powodów do pośpiechu. Fiben i jego eskorta nadal znajdowali się w pewnej odległości. Zanim ich konie, posuwające się z sapaniem ścieżką wiodącą z północy, stały się dostrzegalne, Lydia zdążyła się ubrać i pójść za Robertem na skarpę, gdzie szare światło jutrzenki przyćmiewało właśnie ostatnie, blade gwiazdy.

— Wszyscy wstali — zauważyła. — Obudzili nawet majora. Szymy ganiają po całej okolicy, paplając z podniecenia. Ten szen, na którego czekamy, musi być nie byle kim.

— Fiben? — Robert roześmiał się. Wysmarkał się w dłonie. — Aha. Można powiedzieć, że staruszek Fiben jest kimś niezwykłym.

— Domyśliłam się tego — osłoniła ręką oczy przed bijącym ze wschodu blaskiem i przyjrzała się grupie jeźdźców mijających serpentynę na prowadzącej w górę, wąskiej ścieżce. — Czy to ten zabandażowany?

— Hę? — Robert przymrużył oczy. Wzrok Lydii wzmocniono bioorganicznie podczas jej szkolenia w piechocie morskiej. Zazdrościł jej tego. — Nie zdziwiłoby mnie to. Fiben zawsze obrywa po łbie, w taki czy inny sposób. Twierdzi, że tego nie znosi. Mówi, że wszystkiemu winna jest jego wrodzona niezgrabność i fakt, że wszechświat zawziął się na niego, ja jednak zawsze podejrzewałem, że po prostu ma skłonność do popadania w kłopoty. Nigdy nie znałem drugiego szyma, który posunąłby się tak daleko po to tylko, by mieć co opowiadać.