Выбрать главу

Jednak w momencie, gdy przekazał to polecenie swym nogom, ogarnął je nagły niedowład. Max rozpoznał dręczące skutki działania neuroogłuszacza. Obrócił się pod wpływem impetu, akurat na czas, by ujrzeć broń w ręku szyma imieniem Irongrip.

Dłonie Maxa zacisnęły się spazmatycznie, jak gdyby gardło nadzorowanego znajdowało się w ich zasięgu. Rozpaczliwie zapragnął zmusić się siłą woli do spadnięcia w dół, do szybu.

Sukces! Max poczuł radość zwycięstwa, gdy zlatywał z podestu. Mrowiące odrętwienie nie miało trwać długo.

Teraz jesteśmy kwita, Fiben — pomyślał.

To jednak nie był jeszcze koniec. Max poczuł jak przez mgłę, że jego ramiona o odrętwiałych nerwach zostały na wpół wyrwane ze stawów. Zatrzymał nagle lot. Kajdanki rozerwały mu nadgarstki, pozostawiając na nich krwawiące rozdarcia. Napięty łańcuch prowadził w górę, za krawędź podestu. Poprzez metalową siatkę pomostu Max dostrzegł Irongripa, który ciągnął za łańcuch, wytężając wszystkie siły. Nadzorowany przeniósł powoli wzrok w dół, na niego i uśmiechnął się.

Max westchnął z rezygnacją i zamknął oczy.

Gdy odzyskał zmysły, parsknął i odsunął się mimo woli od źródła obrzydliwego zapachu. Zamrugał powiekami i dostrzegł jak przez mgłę wąsatego neoszympansa trzymającego w dłoni kapsułkę, z której wciąż wydobywały się cuchnące opary.

— Och, widzę, że już się ocknąłeś.

Max czuł się okropnie. Rzecz jasna, był jeszcze cały obolały z powodu ogłuszenia i niemal nie mógł się poruszyć, oprócz tego jednak wydawało mu się, że jego ramiona i nadgarstki płoną. Miał je związane z tyłu, mógł się jednak domyślić, że zapewne są połamane.

— Gdz… gdzie jestem? — zapytał.

— W ognisku bocznika hiperprzestrzennego — odpowiedział mu rzeczowym tonem Irongrip. Max splunął.

— Niech cię Goodall przeklnie, ty kłamco.

— Jak sobie uważasz — Irongrip wzruszył ramionami. — Pomyślałem sobie tylko, że zasługujesz na wyjaśnienie. Widzisz, ta maszyna to szczególny rodzaj bocznika. Nazywają ją wzmacniaczem. Ma za zadanie wyciągać obrazy z mózgu i uwidaczniać je tak, żeby wszyscy mogli je zobaczyć. Podczas ceremonii będzie pod kontrolą Instytutu, ale jego przedstawiciele jeszcze nie przybyli. Dzisiaj więc przeciążymy go trochę na próbę. Normalnie delikwent powinien być skłonny do współpracy i proces jest nieszkodliwy. Dzisiaj jednak, cóż, to nie będzie aż tak ważne.

Zza pleców Irongripa dobiegł ostry, ćwierkający ton skargi. Poprzez wąski luk można było dostrzec techników Suzerena Kosztów i Rozwagi.

— Czas! — warknął dowódca Kwackoo. — Szybko! Pośpieszcie się!

— Co się wam tak śpieszy? — zapytał Max. — Boicie się, że inne gubryjskie stronnictwa mogły zwrócić uwagę na to zamieszanie i wyruszyć w drogę?

Irongrip podniósł wzrok znad zamykającego się luku. Wzruszył ramionami.

— Oznacza to tylko tyle, że będziemy mieli czas na zadanie wyłącznie jednego pytania. Ale to wystarczy. Po prostu opowiedz nam o Gailet.

— Nigdy!

— Nie będziesz w stanie nic na to poradzić — Irongrip roześmiał się. — Czy próbowałeś kiedyś nie myśleć o czymś? Nie zdołasz uniknąć myśli o niej. A gdy tylko maszyna znajdzie coś, co będzie mogła uchwycić, wyszarpie z ciebie resztę.

— Ty… ty… — Max usiłował znaleźć słowa, tym razem jednak nie potrafił. Wił się, starając wyrwać się z ogniska potężnych, wyposażonych w cewki rur wycelowanych w niego ze wszystkich stron. Siła jednak go zawiodła. Nie był w stanie nic zrobić.

Poza nie myśleniem o Gailet Jones. Rzecz jasna, jednak przez to, że próbował o niej nie myśleć, właśnie o niej myślał! Max zajęczał. Maszyny zaczęły wydawać z siebie niskie buczenie, tworząc powierzchowny akompaniament. W jednej chwili poczuł się tak, jak gdyby pola grawitacyjne setki gwiazdolotów przenikały na wskroś jego skórę.

W umyśle wirowały mu tysiące obrazów. Coraz więcej z nich przedstawiało jego dawną pracodawczynię i przyjaciółkę.

— Nie! — Max rozpaczliwie poszukiwał pomysłu. Nie mógł próbować nie myśleć o czymś. Trzeba było wykombinować coś innego, o czym mógłby rozmyślać. Coś nowego, co przyciągnęłoby jego uwagę w ciągu tych niewielu sekund, jakie mu pozostały, zanim zostanie rozerwany na strzępy.

Oczywiście! Pozwolił, by nieprzyjaciel stał się jego przewodnikiem. Przesłuchiwano go całymi tygodniami, pytając o Garthian, tylko o Garthian, o nic innego niż o Garthian. Stało się to czymś w rodzaju zaśpiewu. Dla Maxa przerodziło się teraz w mantrę.

— Gdzie są istoty przedrozumne? — dopytywali się. Max skupił się i mimo bólu po prostu nie mógł się nie roześmiać. — Cóż za głupie… tępe… skretyniałe…

Przepełniła go pogarda dla Galaktów. Chcieli uzyskać od niego projekcję? Proszę bardzo, niech sobie wzmocnią to!

Max wiedział, że na zewnątrz, w górach i lasach, nadciąga właśnie świt. Wyobraził sobie te bory i najlepszą podobiznę „Garthian”, jaką potrafił ukształtować w swym umyśle. Roześmiał się z obrazu, który stworzył.

Ostatnie swe chwile spędził, zanosząc się ze śmiechu nad idiotycznością życia.

72. Athaclena

Jesienne burze wróciły, tym razem jednak w postaci potężnego, cyklonicznego frontu przetaczającego się ponad doliną Sindu. W górach wiatry o zwiększonej szybkości przechodziły niekiedy w gwałtowne porywy zrywające z drzew zewnętrzną warstwę liści i unoszące je w powietrzu w ciasnych wirach. Te szczątki nadawały kształt i substancję zarysom trąb powietrznych widocznym na szarym niebie.

Jak gdyby chciał stworzyć kontrapunkt, wulkan również zaczął pomrukiwać. Jego dudniące utyskiwanie było niższe i narastało wolniej niż wycie wiatru, lecz owe drżenia niepokoiły jeszcze bardziej leśne stworzenia, które tłoczyły się w swych norach lub chwytały ze wszystkich sił kołyszących się pni drzew.

Rozumność nie stanowiła niezawodnej ochrony przed przygnębieniem. Wewnątrz namiotów, pod okrytymi całunem stokami góry, szymy lgnęły do siebie, przysłuchując się zawodzeniu wichury. Od czasu do czasu któryś z nich poddawał się napięciu i uciekał z wrzaskiem w las, by wrócić w jakąś godzinę później, obdarty i zawstydzony, zostawiając za sobą ślad z zerwanego listowia.

Goryle również były wrażliwe na ów nastrój, okazywały to jednak w inny sposób. Nocą spoglądały w górę na falujące chmury z cichą, skupioną koncentracją i węszyły, jak gdyby szukały czegoś z nadzieją. Owego wieczoru Athaclena nie mogła do końca się zdecydować, co jej to przypomina, później jednak, gdy znalazła się już w namiocie skrytym pod gęstymi koronami drzew, wyraźnie słyszała ich niski, atonalny śpiew, którym odpowiadały burzy.

Kołysanka ta pomogła jej zasnąć, lecz nie za darmo.

Oczekiwanie… taka pieśń, rzecz jasna, musiała przywołać to, co nigdy całkowicie nie odeszło.

Athaclena rzucała głową na poduszce. Jej witki falowały — poszukiwały i odpychały, sondowały i przyciągały. Stopniowo, jak gdyby nie śpieszyło się jej szczególnie, zebrała się znajoma esencja.

— Tutsunucann… — wydyszała dziewczyna, nie mogąc się obudzić ani uniknąć nieuniknionego. Glif uformował się nad jej głową, stworzony z tego, co nie istniało.

— Tutsunucann, s’ah brannitsun. A’twillith’t

Tymbrimczycy wiedzieli, że nie ma sensu błagać o litość, zwłaszcza wszechświata Ifni. Athaclena jednak zmieniła się w coś, co było zarazem czymś więcej i mniej niż zwykła Tymbrimka. Tutsunucann miało teraz sojuszników. Dołączyły do niego wzrokowe wyobrażenia, przenośnie. Jego aura groźby uległa wzmocnieniu, stała się niemal dotykalna. Wypełniała ją dodatkowa substancja koszmaru w ludzkim stylu.