Выбрать главу

Pragnęła dotrzeć jak najwyżej, przede wszystkim jednak szukała samotności. Na leżących w górze obszarach zwierzęta leśne występowały jeszcze rzadziej. Potrzebna jej była pustka.

W pewnym miejscu ścieżkę tarasowały szczątki zgromadzone tu przez burzę — płachty jakiegoś przypominającego tkaninę materiału, które wkrótce rozpoznała.

Spadochrony bluszczu talerzowego.

To jej o czymś przypomniało. Na dole, w obozie, szymscy technicy pracowali ciężko, by zmieścić się w ściśle wyznaczonym rozkładzie — stworzyć nowe warianty bakterii jelitowych goryli przed terminem określonym przez naturę. Teraz jednak wyglądało na to, że plan majora Prathachulthorna nie pozwoli na wykorzystanie pomysłu Roberta.

Cóż za głupota — pomyślała Athaclena. — Zastanawiam się, w jaki sposób ludzie zdołali przetrwać tak długo?

Być może było to po prostu szczęście. Czytała o ich dwudziestym wieku, gdy wydawało się, że coś więcej niż zbieg okoliczności Ifni pomogło im wykaraskać się z niemal pewnej zagłady… zagłady nie tylko dla nich, lecz również dla wszystkich przyszłych rozumnych gatunków, które mogły się zrodzić z ich bogatego, płodnego świata. Opowieść o tym szczęśliwym ocaleniu była, być może, jednym z powodów, dla których tak wiele gatunków bało się lub nienawidziło k’chu’non, dzikusów. Była to sprawa niesamowita i po dziś dzień nie wyjaśniona.

Ziemianie mieli przysłowie mówiące: „Tam bym się znalazł, gdyby nie miłość Boga”. Chore, zgwałcone ubóstwo Garthu było drobiazgiem w porównaniu z tym, co mogli z łatwością uczynić z Terrą.

Jak wielu spośród nas sprawiłoby się lepiej w podobnej sytuacji?

To było pytanie, które kryło się za wszystkimi zarozumiałymi, pełnymi poczucia wyższości pozami oraz pogardą wyrażaną przez wielkie klany. Ich nigdy nie poddano testowi wieków ciemnoty, przez jakie musiała przejść ludzkość. Jak by to było, gdyby nie miało się opiekunów, Biblioteki, ani starożytnej mądrości, a jedynie jasny płomień umysłu, któremu nie wytyczano torów i nie udzielano wskazówek, mogący swobodnie rzucić wyzwanie wszechświatowi bądź pochłonąć własny świat? Jedynie nieliczne klany odważały się zadać sobie to pytanie.

Athaclena odsunęła na bok małe spadochrony. Prześliznęła się obok splątanej kiści wczesnych nośników zarodników i kontynuowała marsz w górę, rozmyślając nad kaprysami przeznaczenia.

Wreszcie dotarła do kamienistego zbocza, z którego w kierunku południowym rozciągał się widok na następne szeregi gór, a w oddali można było dostrzec najbledszy z możliwych, barwny ślad pochyłego stepu. Zaczerpnęła głęboko tchu i wyciągnęła medalionik, który dał jej ojciec.

Coraz jaśniejsze światło dnia nie odegnało tego, co zaczęło się formować pośród jej falujących witek. Tym razem Athaclena nie próbowała nawet powstrzymać glifu. Po prostu zignorowała go — co zawsze jest najlepszym wyjściem, gdy obserwator nie chce jeszcze, by prawdopodobieństwo zapadło się do rzeczywistości.

Jej palce dotknęły zameczka. Medalionik otworzył się. Athaclena zatrzasnęła pokrywkę z powrotem.

Wasze małżeństwo było autentyczne — pomyślała o swych rodzicach, gdyż tam, gdzie przedtem leżały dwie witki, teraz znajdowała się tylko jedna, większa, która lśniła na aksamitnym materiale.

Koniec witki owinął się wokół jednego z jej palców. Medalionik upadł na kamienisty grunt i leżał tam zapomniany, podczas gdy Athaclena złapała w powietrzu drugi koniec. Rozciągnięta witka zabrzęczała, z początku cicho. Dziewczyna jednak trzymała ją naprężoną przed sobą, pozwalając, by głaskał ją wiatr, aż wreszcie zaczęła słyszeć tony harmoniczne.

Być może powinna była coś zjeść, aby nabrać sił przed próbą, którą miała zamiar podjąć. Było to coś, co tylko nieliczni członkowie jej gatunku robili choćby raz w życiu. Zdarzało się nawet, że Tymbrimczycy podczas tego umierali…

— A t’ith’tuanoo, Uthacalthing — wydyszała. Dodała też imię matki. — A t’ith’tuanine, Mathicluanna!

Pulsowanie nabrało mocy. Wydawało się, że przebiega w górę po jej ramionach, wpadając w rezonans z rytmem uderzeń jej serca. Jej własne witki zareagowały na te nuty i Athaclena zaczęła się kołysać. — A t’ith’tuanoo, Uthacalthing

— Jest naprawdę cudna. Może kilka tygodni dodatkowej pracy uczyniłoby ją potężniejszą, ale ta partia jest wystarczająco silna i będzie gotowa na czas wysiewu bluszczu.

Doktor de Shriver włożyła kulturę z powrotem do inkubatora. Ich prowizoryczne laboratorium mieszczące się na zboczach góry było osłonięte przed wiatrami. Burza nie przeszkodziła w eksperymentach. Teraz wyglądało na to, że owoce ich wysiłków niemal już dojrzały.

Jej asystent jednak nie przestawał utyskiwać.

— I co to da? Gubru po prostu zastosują środki zaradcze. Zresztą major mówi, że atak się odbędzie, zanim nasz materiał będzie gotowy do użytku.

De Shriver zdjęła okulary.

— Rzecz w tym, że nie zaprzestaniemy pracy, dopóki nie nakaże nam tego miss Athaclena. Ja jestem cywilem. Ty również. Fiben i Robert mogą być zmuszeni do słuchania rozkazów starszych stopniem, nawet jeśli im się to nie podoba, ale ty i ja możemy podjąć decyzję…

Jej głos ucichł, gdy dostrzegła, że Sammy już jej nie słucha. Wbił wzrok w coś znajdującego się za jej plecami. Odwróciła się błyskawicznie, by zobaczyć co to takiego.

Jeśli rankiem, po przeżytym nocnym koszmarze, Athaclena robiła dziwne, niesamowite wrażenie, teraz na widok jej twarzy doktor de Shriver aż wciągnęła powietrze. Zszargana nieziemska dziewczyna zamrugała powiekami. Oczy miała przymknięte i zbliżone do siebie ze zmęczenia. Złapała się za tyczkę namiotu. Oba szymy rzuciły się do przodu, lecz gdy spróbowały przenieść ją na leżankę, pokręciła głową.

— Nie — powiedziała cicho. — Zaprowadźcie mnie do Roberta. Zaprowadźcie mnie do Roberta natychmiast.

Goryle znowu zaczęły śpiewać. W ich basowej muzyce brak było melodii. Sammy pobiegł po Benjamina, podczas gdy de Shriver usadziła Athaclenę na krześle. Nie wiedząc, co robić, spędziła kilka chwil na wyczesywaniu liści i ziemi z kołnierza młodej Tymbrimki. Witki jej korony zdawały się promieniować ciężkim, aromatycznym ciepłem, które doktor de Shriver wyczuwała swymi palcami.

Ponad nimi zaś, rzecz, w którą przerodziło się tutsunucann, sprawiła, że oszołomionej szymce wydało się, iż powietrze faluje przed jej oczyma.

Athaclena siedziała na krześle, wsłuchana w pieśń goryli. Po raz pierwszy odniosła wrażenie, że ją rozumie.

Wszystko, wszystko zagra swą rolę. Teraz to wiedziała. Szymy nie będą zbytnio zadowolone z tego, co się miało wydarzyć. To jednak był ich problem. Wszyscy mieli jakieś problemy.

— Zaprowadźcie mnie do Roberta — wydyszała ponownie.

73. Uthacalthing

Drżał, stojąc odwrócony plecami do wschodzącego słońca. Czuł się tak, jakby została z niego tylko pusta łupina.

Nigdy przedtem żadna przenośnia nie wydała mu się trafniejsza. Uthacalthing mrugnął, wracając powoli do świata… do suchego stepu zwróconego ku majaczącym w oddali górom Mulun. W jednej chwili wydało mu się, że jest stary. Lata zaciążyły mu bardziej niż kiedykolwiek.

Głęboko, na poziomie nahakieri, czuł odrętwienie. Po wszystkim, co zaszło, nie miał nawet sposobu, by sprawdzić, czy Athaclena w ogóle przeżyła doświadczenie, jakim było wchłonięcie w siebie tak wiele.