Robert usiadł ciężko na krześle i wypuścił powietrze. Zamrugał kilka razy z rzędu.
— Och.
To było wszystko, co powiedział.
Teraz to Lydia przenosiła raz za razem wzrok z Roberta na Athaclenę i z powrotem. Przez chwilę zalśniła czymś przypominającym lekko zazdrość.
Ja również mam go na sposób niedostępny dla ciebie — pomyślała Athaclena. Przede wszystkim jednak dzieliła się tą chwilą z Robertem.
— …N’tah’hoo, Uthacalthing — powiedział ten w siódmym galaktycznym. — Lepiej coś zróbmy i to szybko.
77. Fiben i Sylvie
Czekała na niego, gdy prowadził Tycho w górę ścieżką wychodzącą z Doliny Jaskiń. Siedziała cierpliwie tuż za zakrętem, obok sosny fipowej, której gałęzie zwisały ponad nią. Odezwała się dopiero w chwili, gdy ją mijał.
— Myślałeś, że się tak wymkniesz, nie mówiąc nawet „do widzenia”, prawda? — zapytała. Miała na sobie długą spódniczkę. Ramiona trzymała splecione wokół kolan.
Fiben przywiązał konia do gałęzi drzewa i usiadł obok niej.
— Nie — odparł. — Wiedziałem, że ta sztuka się nie uda. Spojrzała na niego z ukosa i zauważyła, że się uśmiecha. Pociągnęła nosem i popatrzyła znowu w głąb kanionu, gdzie poranne mgły rozwiewały się powoli. Zanosiło się na to, że poranek będzie bezchmurny i piękny.
— Pomyślałam sobie, że będziesz wracał.
— Muszę, Sylvie. To… Przerwała mu.
— Wiem. Odpowiedzialność. Musisz wrócić do Gailet. Ona cię potrzebuje, Fiben.
Skinął głową. Nie trzeba mu było przypominać, że ma obowiązki również w stosunku do Sylvie.
— Hm. Kiedy się pakowałem, zjawiła się doktor Soo i…
— Napełniłeś butelkę, którą ci dała. Wiem o tym — Sylvie pochyliła głowę. — Dziękuję. Uważam, że otrzymałam należytą zapłatę.
Fiben opuścił wzrok. Czuł się niezręcznie, mówiąc bez ogródek na podobny temat.
— Kiedy…
— Pewnie dziś w nocy. Jestem gotowa. Czy tego nie czujesz? Parka i długa spódnica Sylvie z pewnością zakrywały wszelkie zewnętrzne oznaki. Niemniej miała rację. Jej zapach nie był niczym zamaskowany.
— Mam szczerą nadzieję, że dostaniesz to, czego pragniesz, Sylvie.
Ponownie skinęła głową. Siedzieli obok siebie, czując się niezręcznie. Fiben próbował wymyślić coś, co mógłby powiedzieć. W głowie miał jednak pustkę. Czuł się jak głupi. Wiedział, że czegokolwiek spróbuje, na pewno wyjdzie mu nie tak.
Nagle rozległ się cichy szelest. Coś poruszyło się na dole, tam gdzie serpentyny traktu rozchodziły się, tworząc ścieżki prowadzące w kilku różnych kierunkach. Zza skalistego rumowiska wychynęła wysoka, ludzka postać niestrudzenie poruszająca się truchtem. Robert Oneagle biegł w kierunku rozwidlenia wąskich ścieżek, niosąc ze sobą jedynie łuk i lekki plecak.
Spojrzał w górę i ujrzawszy parę szymów, zwolnił. Uśmiechnął się w odpowiedzi, gdy Fiben zamachał do niego ręką, lecz osiągnąwszy rozwidlenie skierował się na południe, rzadko używaną ścieżką. Wkrótce zniknął w leśnym gąszczu.
— Co on robi? — zapytała Sylvie.
— Wygląda na to, że biegnie. Uderzyła go w ramię.
— To zauważyłam. Ale dokąd?
— Spróbuje przedostać się przez przełęcze, zanim spadnie śnieg.
— Przez przełęcze? Ale…
— Ponieważ major Prathachulthorn zniknął, a czasu jest tak mało, porucznik McCue i pozostali żołnierze piechoty morskiej zgodzili się na wprowadzenie w życie alternatywnego planu, który wykombinowali Robert i Athaclena.
— Ale on biegnie na południe — odparła Sylvie. Robert skręcił w rzadko wykorzystywaną ścieżkę, która prowadziła w głąb łańcucha górskiego Mulunu. Fiben skinął głową.
— Musi kogoś odszukać. Jest jedynym, który może wykonać to zadanie.
Ton jego głosu przekonał Sylvie w sposób niedwuznaczny, że było to wszystko, co Fiben zamierzał powiedzieć na ten temat.
Siedzieli jeszcze przez chwilę w milczeniu. Przelotne pojawienie się Roberta przyniosło im przynajmniej mile widzianą chwilę ulgi od towarzyszącego im napięcia.
To głupota — pomyślał Fiben. Bardzo lubił Sylvie. Nigdy nie mieli zbyt wielu okazji, by ze sobą porozmawiać, a to mogła być ich ostatnia szansa.
— Nigdy… nigdy nie opowiadałaś mi o swym pierwszym dziecku — odezwał się nagle. Gdy już wydobył z siebie te słowa, zastanowił się, czy ma prawo o to pytać.
Rzecz jasna, było wyraźnie widoczne, że Sylvie rodziła już przedtem, a także karmiła dziecko. Rozstępy były czymś atrakcyjnym w gatunku, w którym jedna czwarta samic w ogóle nie wydawała potomstwa.
Tkwi w tym też jednak ból — pomyślał Fiben.
— To stało się pięć lat temu. Byłam bardzo młoda — mówiła głosem spokojnym i opanowanym. — Miał na imię… nazwaliśmy go Sichi. Urząd przetestował go, jak zwykle, stwierdzono jednak, że jest… nieprawidłowy.
— Nieprawidłowy?
— Tak, takiego właśnie słowa użyli. Zakwalifikowano go jako pierwszorzędnego pod pewnymi względami… a „dziwacznego” pod innymi. Nie znaleźli oczywistych defektów, ale — jak powiedzieli — pewne „osobliwe” cechy. Paru urzędników było zaniepokojonych. Urząd Wspomagania postanowił, że trzeba go wysłać na Ziemię celem dalszej oceny. Zachowali się bardzo uprzejmie — pociągnęła nosem. — Oświadczyli mi, że mogę polecieć z nim.
Fiben zamrugał powiekami.
— Ale nie poleciałaś. Musnęła go wzrokiem.
— Wiem, co sobie myślisz. Jestem okropna. Dlatego właśnie dotąd ci o tym nie mówiłam. Nie zgodziłbyś się na naszą umowę. Uważasz, że nie nadaję się na matkę.
— Nie, ja…
— Wtedy jednak wyglądało to inaczej. Moja matka była chora. Nie mieliśmy klanu rodzinnego i uważałam, że nie mogę jej po prostu zostawić pod opieką obcych, żeby zapewne nigdy już jej nie zobaczyć. Miałam wówczas tylko żółtą kartę. Wiedziałam, że moje dziecko znajdzie na Ziemi dobry dom, albo… Albo spotkałby się z uprzywilejowanym traktowaniem i został wychowany w domu neoszympansów z wysokiej kasty, albo czekałby go los, którego wolałabym nie znać. Tak się bałam, że polecimy aż tak daleko, a potem i tak mi go odbiorą. Myślę, że obawiałam się też wstydu, jakim bym się okryła, gdyby go uznano za nadzorowanego — spojrzała w dół, na swe dłonie. — Nie umiałam podjąć decyzji, spróbowałam więc zwrócić się o poradę. W Port Helenia był taki doradca — człowiek, członek miejscowego Urzędu Wspomagania. Powiedział mi, jakie, jego zdaniem, dziecko ma szansę. Stwierdził, iż jest pewien, że urodziłam nadzorowanego. Gdy zabrali Sichiego, zostałam na Garthu. W sześć… sześć miesięcy później matka umarła — spojrzała ponownie na Fibena. — A później, po trzech latach, nadeszła wiadomość z Ziemi. Dowiedziałam się, że moje dziecko jest teraz szczęśliwym, dobrze przystosowanym, małym niebieskokartowcem wychowującym się w kochającej niebieskokartowej rodzinie. I jeszcze, oczywiście, miano mnie awansować na zieloną — zacisnęła pięści. — Och, jakże nienawidziłam tej cholernej karty! Przestali mi dawać coroczne, obowiązkowe zastrzyki antykoncepcyjne i nie musiałam już prosić o pozwolenie, jeśli chciałam począć po raz drugi. Ufali, że potrafię kontrolować swoją płodność, jak osoba dorosła — żachnęła się. — Jak dorosła? Szymka, która porzuciła własne dziecko? Zignorowali taką rzecz i awansowali mnie dlatego, że Sichi zdał jakieś cholerne testy!
A więc to tak — pomyślał Fiben. To było powodem jej rozgoryczenia i tego, że z początku kolaborowała z Gubru. Wiele zostało wyjaśnione.