— Przyłączyłaś się do bandy Irongripa ze względu na pretensje do systemu? Miałaś nadzieję, że pod władzą Galaktów sprawy mogą wyglądać inaczej?
— Może coś w tym rodzaju. A może byłam po prostu wściekła — Sylvie wzruszyła ramionami. — W każdym razie szybko zdałam sobie z czegoś sprawę.
— Z czego?
— Z tego, że bez względu na to, jak zły był system pod władzą ludzi, pod panowaniem Galaktów mógł się tylko stać znacznie gorszy. Ludzie są aroganccy, to fakt, ale przynajmniej wielu z nich czuje się winnymi z tego powodu. Starają się być powściągliwi. Ich straszliwa historia nauczyła ich wystrzegać się tej, no…
— Pychy.
— Tak jest. Wiedzą, jaką pułapką może się ona stać, gdy będą postępować jak bogowie i zaczną wierzyć, że naprawdę nimi są. Za to Galaktowie uważają podobne wścibstwo za rzecz normalną! Nigdy nie przychodzi im do głowy, że można mieć jakieś wątpliwości. Są tak cholernie zarozumiali… nienawidzę ich.
Fiben zastanowił się nad tym. Wiele się nauczył podczas ostatnich kilku miesięcy i uważał, że Sylvie być może wygłasza zbyt mocne opinie. W tej chwili mówiła całkiem jak major Prathachul-thorn. Fiben jednak wiedział, że istnieje całkiem sporo galaktycznych gatunków opiekunów, które miały opinię dobrych i przyzwoitych.
Niemniej nie miał prawa osądzać jej za to rozgoryczenie.
Teraz zrozumiał niemal całkowicie pochłaniającą ją determinację, by mieć dziecko, które od początku będzie posiadało przynajmniej zieloną kartę. Nie mogło być miejsca na żadne wątpliwości. Chciała zatrzymać przy sobie swego następnego potomka i mieć pewność, że doczeka się wnuków.
Siedząc przy niej, Fiben w nieprzyjemny sposób zdawał sobie sprawę ze stanu, w jakim znajduje się Sylvie. W przeciwieństwie do ludzkich kobiet, szymki miały ustalone cykle podatności i trzeba było trochę wysiłku, by je ukryć. Była to jedna z przyczyn części z różnic w strukturze społecznej i rodzinnej pomiędzy obydwoma spokrewnionymi gatunkami.
Fiben czuł się winny, że jej stan go podnieca. Chwilę ową zdominowało delikatne, przejmujące uczucie. Był zdeterminowany nie zepsuć go poprzez okazanie niewrażliwości. Pragnął pocieszyć ją jakoś, nie wiedział jednak, co jej zaoferować.
Zwilżył wargi.
— Hmm. Wiesz co, Sylvie? Odwróciła się.
— Słucham, Fiben.
— Hmm, naprawdę mam nadzieję, że się uda… to znaczy, że zostawiłem wystarczająco wiele… — Czuł ciepło na twarzy. Uśmiechnęła się.
— Doktor Soo mówi, że zapewne tak jest. A nawet jeśli nie, to tam, skąd pochodzi, jest tego więcej. Potrząsnął głową.
— Doceniam twą wiarę we mnie, ale nie założyłbym się, że uda mi się wrócić — odwrócił wzrok, by spojrzeć na zachód. Wzięła go za rękę.
— Cóż, nie jestem zbyt dumna, by skorzystać z dodatkowego zabezpieczenia, jeśli zostanie zaoferowane. Przyjmę kolejną darowiznę, o ile czujesz się na siłach.
Fiben zamrugał. Poczuł, że jego tętno przyspieszyło.
— Hmm, chcesz powiedzieć, że w tej chwili? Skinęła głową.
— A kiedy indziej?
— Miałem nadzieję, że to powiesz — uśmiechnął się i sięgnął w jej stronę, lecz Sylvie uniosła rękę, by go powstrzymać.
— Minutkę — powiedziała. — Za jaką dziewczynę mnie masz? Być może brak tutaj szampana i światła świec, ale fem na ogół pragnie choć odrobiny gry wstępnej.
— Proszę bardzo — odparł Fiben i odwrócił się, by nadstawić plecy do iskania. — Najpierw ty mnie, potem ja ciebie. Sylvie jednak potrząsnęła głową.
— Nie chodzi mi o taki rodzaj gry wstępnej, Fiben. Miałam na myśli coś znacznie bardziej pobudzającego.
Sięgnęła ręką za pień drzewa i wyciągnęła stamtąd cylindryczny przedmiot wyrzeźbiony z drewna. Jeden jego koniec pokryty był mocno naciągniętą skórą. Fiben wybałuszył oczy. Bęben?
Usiadła z małym, ręcznie wykonanym instrumentem między kolanami.
— To twoja własna, cholerna wina, Fibenie Bolgerze. Pokazałeś mi coś wyjątkowego i od tej chwili nic mniej efektownego już mnie nie zadowoli.
Jej zręczne palce wybębniły szybki rytm.
— Zatańcz — powiedziała. — Proszę.
Fiben westchnął. Najwyraźniej nie żartowała. Ta opętana choreomanią szymka była, rzecz jasna, szalona, bez względu na to, co twierdził Urząd Wspomagania. Wyglądało na to, że taki typ go pociągał.
Pod pewnymi względami nigdy nie będziemy podobni do ludzi — pomyślał, podnosząc gałąź i potrząsając nią na próbę. Odrzucił ją i wypróbował następną. Już w tej chwili czuł się podekscytowany i pełen energii.
Sylvie zaczęła stukać w bęben, rozpoczynając od ostrego, radosnego tempa, pod wpływem którego jego oddech nabrał ostrości. Wydawało się, że blask jej oczu rozgrzewa lnu krew.
Tak właśnie powinno być. Jesteśmy sobą — zdał sobie sprawę.
Chwycił gałąź w obie ręce i uderzył nią w pobliską kłodę. Liście i chrust posypały się we wszystkich kierunkach.
— Uk… — powiedział.
Jego drugie uderzenie było jednak mocniejsze i gdy rytm się wzmocnił, w następny okrzyk włożył więcej entuzjazmu.
Poranna mgła rozproszyła się. Nie uderzały żadne pioruny. Nieskłonny do współpracy wszechświat nie dostarczył mu choćby jednej chmurki na niebie. Mimo to Fiben doszedł do wniosku, że tym razem zapewne będzie mógł sobie poradzić bez błyskawic.
78. Galaktowie
W Szesnastym Gubryjskim Obozie Wojskowym chaos panujący na szczycie zaczął wpływać na tych, którzy zajmowali niższe miejsce w hierarchii. Dochodziło do sprzeczek o przydziały i zapasy, a także kłótni wywołanych przez zachowanie szeregowych żołnierzy, których pogarda w stosunku do służb pomocniczych osiągnęła nowy, niebezpieczny poziom.
Podczas popołudniowej modlitwy wielu Żołnierzy Szponu założyło tradycyjne wstążki żałoby po Utraconych Przodkach i połączyło się z kapelanem z kasty kapłańskiej, by nucić w niskim unisono. Mniej pobożna większość, która z reguły zachowywała podczas takich nabożeństw pełne szacunku milczenie, teraz najwyraźniej uznała, że jest to najlepszy moment do uprawiania hazardu i wywoływania głośnego zgiełku. Wartownicy muskali sobie pióra i celowo pozwalali, by te, które wyrwali, unosiły się na silnym wietrze i przelatywały pomiędzy wiernymi, przeszkadzając im.
Świadczące o niezgodzie hałasy dawały się słyszeć podczas pracy, porządków oraz ćwiczeń.
Tak się złożyło, że pułkownik-jastrząb dowodzący wschodnimi obozami odbywał właśnie inspekcję i osobiście stał się świadkiem tej dysharmonii. Nie tracił czasu na wahania. Natychmiast rozkazał się zebrać całemu personelowi Szesnastego Obozu. Następnie polecił, by główny administrator oraz kapłan obozu stanęli u jego boku na pomoście i zwrócili się do zebranych na dole:
Przez pewien czas pułkownik-jastrząb przemawiał do nich w tym duchu. Towarzyszyła mu przekonująca pieśń w wykonaniu administratora oraz duchowego doradcy obozu. Wreszcie zawstydzeni; żołnierze oraz personel zaczęli gruchać razem w coraz głośniejszym, harmonijnym chórze.
Podjęli próbę, poświęcili czas — jeden mały zastęp żołnierzy, biurokratów oraz kapłanów — i walczyli jak jeden, by przezwyciężyć l swe wątpliwości. Na krótką chwilę rzeczywiście ukształtował się wtedy consensus.