Wojownicy Apaczów potrafili przebiec z Taos aż do Pacyfiku w ciągu kilku dni, nie biorąc na drogę nic poza garstką pieczonej kukurydzy.
On, oczywiście, nie był wojownikiem Apaczów. Miał ze sobą kilka gramów koncentratu witaminowego, jednakże, ze względu na szybkość, wolał podróżować nieobciążony. W tej chwili tempo liczyło się bardziej niż jego burczący żołądek.
Ominął miejsce, gdzie świeże osypisko blokowało ścieżkę, po czym zwiększył nieco prędkość, gdy trasa przeszła w serię ciasnych serpentyn.
Tej nocy Robert spał w porośniętej mchem wnęce skalnej, tuż ponad sączącym się źródełkiem, owinięty cienkim, jedwabnym kocem. Jego sny były spowolnione i tak ciche, jak — zgodnie z jego wyobrażeniami — mógłby być kosmos, gdyby udało się w nim choć na chwilę oddalić od nieustannego brzęczenia maszyn.
W głównej mierze to milczenie sieci empatycznej, po miesiącach spędzonych wśród orgii deszczowego lasu, pozwolił, aby jego drzemka przebiegła w samotności. W takiej pustej krainie można było kennować na wielką odległość, nawet za pomocą tak prymitywnych zmysłów jak jego.
Po raz pierwszy nie odbierał też niemiłego — w sensie przenośnym niemal metalicznego — posmaku obcych umysłów, wyczuwalnego w kierunku północno-zachodnim. Był osłonięty przed Gubru. a skoro już o tym mowa, również przed ludźmi i szymami. Samotność wydawała mu się czymś niezwykłym.
To wrażenie nie zniknęło wraz z nastaniem świtu. Robert napełnił manierkę wodą ze źródła i napił się do syta, by oszukać nieco głód. Następnie podjął bieg na nowo.
Na tym, bardziej stromym zboczu, zejście było męczące, lecz mile szybko zostawały z tyłu. Zanim słońce zdążyło przebyć więcej niż połowę drogi ku zenitowi, przed Robertem otworzył się wyżynny step. Biegł teraz wśród pofałdowanego podgórza. Pozostawiał za sobą kilometry niczym myśli, pobieżnie rozważone, a potem zapomniane. Biegnąc, Robert sondował też okolicę. Wkrótce nabrał pewności, że w tym rejonie, gdzieś pomiędzy wysokimi trawami lub poza nimi, kryją się dziwne jestestwa.
Gdyby tylko kennowanie było bardziej kierunkowym zmysłem! Być może właśnie ów brak precyzji przeszkodził ludziom w rozwinięciu ich własnych, prymitywnych umiejętności.
Zamiast tego skoncentrowaliśmy się na innych rzeczach.
Istniała zabawa, którą często zajmowano się na Ziemi, a także wśród zainteresowanych sprawą Galaktów. Polegała ona na próbach rekonstrukcji legendarnych „zaginionych opiekunów ludzkości”, na wpół mitycznych gwiezdnych wędrowców, którzy jakoby rozpoczęli Wspomaganie ludzi jakieś pięćdziesiąt tysięcy lat temu, a potem zniknęli w tajemniczy sposób, pozostawiając robotę „ukończoną tylko w połowie”. Rzecz jasna, istniała garstka śmiałych heretyków — nawet wśród Galaktów — którzy twierdzili, że stare ziemskie teorie rzeczywiście mówiły prawdę i że było w jakiś sposób możliwe, by gatunek wspomógł się sam… rozwinął inteligencję gwiezdnych wędrowców drogą ewolucji i wyciągnął się za uszy z ciemności w wiedzę i dojrzałość.
Nawet jednak na Ziemi większość uważała współcześnie tę koncepcję za dziwaczną i przestarzałą. Opiekunowie wspomagali podopiecznych, którzy potem robili to samo z nowymi istotami przedrozumnymi. Tak się to odbywało zawsze, od dni Przodków, tak dawno temu.
Wskazówek było naprawdę niewiele. Kimkolwiek byli opiekunowie człowieka, dobrze ukryli swe ślady, i to nie bez powodu. Gatunek, który porzucił swych podopiecznych, z reguły wyjmowano spod prawa.
Niemniej zgadywanka nie ustawała.
Pewne klany opiekunów eliminowano ze względu na to, że nigdy nie wzięłyby na wychowanie gatunku wszystkożernego. Inne były nieprzystosowane do życia na Ziemi — nawet na czas krótkich wizyt — ze względu na przyciąganie, skład atmosfery lub cały szereg innych powodów.
Większość zgadzała się, że nie mógł to też być klan będący zwolennikiem specjalizacji. Niektórzy wspomagali swych podopiecznych z myślą o bardzo specyficznych celach. Instytut Wspomagania żądał, by każdy nowy gatunek rozumny był w stanie pilotować gwiazdoloty, posługiwać się rozumem i logiką oraz mógł któregoś dnia osiągnąć status opiekuna. Poza tym jednak Instytut nie stawiał wielu ograniczeń odnośnie do typów nisz, do których można było dostosować podopieczną rasę. Przeznaczeniem niektórych było stać się biegłymi rzemieślnikami, innych filozofami, a jeszcze innych kastami potężnych wojowników.
Jednakże tajemniczy opiekunowie ludzkości musieli być zwolennikami wszechstronności, gdyż człowiek jako zwierzę posiadał bardzo wielką zdolność przystosowania.
Tak jest, bez względu na całe sławetne umiejętności Tymbrimczyków w tej dziedzinie, istniały rzeczy, które nigdy nie przyszłyby do głowy nawet tym mistrzom adaptacji.
Takie jak ta — pomyślał Robert.
Stadko miejscowych ptaków eksplodowało w powietrze z trzepotem skrzydeł, gdy Robert przebiegł przez ich żerowisko. Małe, szybko biegające stworzonka poczuły tętent jego zbliżania się i poszukał schronienia.
Stado zwierząt, długonogich i rączych jak małe jelenie, pierzchło przed nim, z łatwością go prześcigając. Tak się złożyło, że uciekały na południe, w kierunku, w którym i tak zmierzał, podążył więc za nimi. Wkrótce zbliżył się do miejsca, gdzie się zatrzymały, by wznowić wypas.
Ponownie poderwały się, oddalając się od niego na znaczny dystans, po czym znowu zaczęły się paść.
Słońce wznosiło się coraz wyżej. Była to pora dnia, w której wszystkie zwierzęta z równin, zarówno drapieżniki, jak i ich ofiary, z reguły poszukiwały schronienia przed upałem. Tam, gdzie nie było drzew, skrobały glebę, tworząc wąskie rynny, by dokopać się do chłodniejszych jej warstw, i kładły się w cieniu, gdzie tylko mogły go odnaleźć, chcąc przeczekać palące słońce.
Tego dnia jednak jedno stworzenie nie zatrzymało się. Biegło ciągle naprzód. Pseudojelenie zamrugały, skonsternowane, gdy Robert znowu się zbliżył. Po raz kolejny podniosły się i rzuciły do ucieczki, zostawiając go za sobą. Tym razem oddaliły się na nieco większą odległość. Stanęły na szczycie małego wzgórza, dysząc i gapiąc się z niedowierzaniem.
Dwunogi stwór wciąż się zbliżał!
Przez stado przebiegło niespokojne poruszenie. Przeczucie, że tym razem sprawa może być poważna. Dyszące jeszcze zwierzęta uciekły po raz kolejny.
Pot błyszczał niczym olej na brązowawej skórze Roberta. W świetle słońca lśniły jego drżące kropelki, które niekiedy odrywały się pod wpływem nieustannych uderzeń jego stóp.
Większa część potu jednak rozlewała się po jego skórze, pokrywała ją i ulatniała się w rwącym powiewie wywołanym jego biegiem. Suchy, południowo-wschodni wiatr pomagał zmienić jego stan skupienia w parę, wysysając podczas tego procesu ciepło utajone. Robert utrzymywał jednostajne, miarowe tempo, nie próbując nawet dorównać sprintowi jeleniopodobnych zwierząt. Od czasu do czasu przechodził w chód i pociągał skąpe łyki ze swego bukłaka, po czym wznawiał pościg.
Łuk miał przywiązany na plecach. Z jakiegoś powodu jednak nawet nie pomyślał o tym, by go użyć. Biegł i biegł w blasku słońca południa.
Wściekłe psy i Anglicy — pomyślał.
I Apacze… i Bantu… i tak wielu innych…
Ludzie byli przyzwyczajeni do myśli, że to mózg odróżniał ich od innych członków ziemskiego królestwa zwierząt. Było też prawdą, że broń, ogień i mowa uczyniły ich władcami rodzinnego świata na długo, zanim dowiedzieli się czegoś o ekologii czy spoczywającym na starszym gatunku obowiązku opiekowania się tymi, których zdolność rozumienia była mniejsza. W ciągu tych tysiącleci ciemnoty inteligentni, lecz nieświadomi mężczyźni i kobiety używali ognia, by zgonić całe stada mamutów, leniwców i tak wielu innych gatunków z urwisk, zabijając setki sztuk celem uzyskania mięsa zawartego w jednej czy dwóch. Zestrzeliwali miliony ptaków, by ich pióra mogły ozdobić stroje pań.