Выбрать главу

Cisza przeciągła się.

Jeden z Gubru wydał z siebie kolejne, słabe, gwiżdżące westchnienie i strzepnął piasek ze swych piór. Drugi po prostu gapił siei na Fibena.

Co teraz? — zastanawiał się ten. Czego od niego oczekiwano? Palce u nóg go swędziały.

Pokłonił się ponownie, po czym — z suchością w ustach — cofnął się i ujął wodze. Udając nonszalancję, ruszył w stronę ciemnego ogrodzenia otaczającego Port Helenia, widocznego już w odległości tylko kilometra przed nim.

Tycho zarżał, machnął ogonem i wypuścił z siebie woniejący trzask.

Tycho, proszę cię! — pomyślał Fiben. Gdy zakręt wreszcie zasłonił go przed oczyma Gubru, osunął się na ziemię. Siedział tak i dygotał przez kilka chwil.

— Cóż — powiedział wreszcie. — Myślę, że jednak naprawdę mamy rozejm.

W porównaniu z tym, minięcie posterunku strażniczego przy wejściu do miasta mogło się wydać drobnostką. Fibenowi autentycznie sprawiło przyjemność, gdy zmusił Żołnierzy Szponu do odwzajemnienia ukłonu. Pamiętał co nieco z tego, czego Gailet uczyła go o galaktycznym protokole. Wyduszenie niechętnego pokłonu od należących do klasy podopiecznych Kwackoo miało kluczowe znaczenie. Zdobycie go od Gubru było wprost zachwycające.

Oznaczało to też z pewnością, że Suzeren Poprawności wciąż się trzyma. Nie poddał się jeszcze.

Fiben pozostawiał za sobą szeregi zdumionych szymów, gdy popędził Tycho galopem przez zaułki Port Helenia. Jeden czy dwa z nich krzyknęły coś do niego, w tej chwili jednak Fiben myślał tylko o tym, by gnać w stronę miejsca, gdzie był uprzednio uwięziony.

Gdy jednak dotarł na miejsce, stwierdził, że żelazna brama jest otwarta i niestrzeżona. Kule obserwacyjne zniknęły z kamiennego muru. Zostawił Tycho, by pasł się w zaniedbanym ogrodzie, i odtrącił na bok parę wiotkich spadochronów bluszczu talerzowego, które tworzyły girlandę w otwartym wejściu.

— Gailet! — krzyknął.

Pełniący funkcję strażników nadzorowani również zniknęli. Kłęby kurzu i skrawki papieru wpadły do środka przez otwarte drzwi i pofrunęły wzdłuż korytarza. Gdy dotarł do pomieszczenia, które ongiś dzielił z Gailet, zatrzymał się i wybałuszył oczy.

Panował w nim chaos.

Większość mebli była jeszcze na miejscu, lecz drogi system nagłaśniający oraz holościankę zerwano. Niewątpliwie zabrali je ze sobą odchodzący nadzorowani. Z drugiej strony Fiben dostrzegł, że jego studnia danych stoi tam, gdzie ją zostawił owej pamiętnej nocy.

Gailet zniknęła.

Zajrzał do szafki. Większość z ich ubrań nadal tam wisiała. Najwyraźniej Gailet nie spakowała się. Wziął w ręce ceremonialną szatę, którą otrzymał od personelu suzerena. Jedwabisty materiał wydawał się pod jego palcami niemal tak gładki, jak szkło.

Szaty Gailet nie było.

— Och, Goodall — jęknął Fiben. Odwrócił się błyskawicznie i pognał wzdłuż korytarza. Zajęło mu tylko sekundę, by wskoczyć na siodło, lecz pasący się Tycho zaledwie podniósł głowę. Fiben musiał kopać go i wrzeszczeć, zanim zwierzę zaczęło choć w części rozumieć, jak nagła jest sytuacja. Z żółtym słonecznikiem wciąż zwisającym z pyska, koń odwrócił się i wypadł przez bramę z powrotem na ulicę. Gdy już się tam znalazł, opuścił głowę i zaczął ochoczo nabierać pędu.

Był to niezły widok, gdy tak galopowali po milczących, niemal pustych ulicach, z szatą i kwiatem powiewającymi na wietrze niczym sztandary. Jednakże tylko nieliczni obserwowali ich szaloną jazdę, zanim wreszcie zbliżyli się do zatłoczonych nabrzeży.

Wydawało się, że zebrały się tam niemal wszystkie szymy z miasta. Roiły się wzdłuż brzegu — kipiąca masa brązowych, przysadzistych ciał odzianych w jesienne parki. Ich głowy falowały zupełnie jak wody zatoki tuż za nimi. Inne szymy wychylały się niebezpiecznie z dachów, a niektóre nawet zwisały uczepione rynien.

Całe szczęście, że Fiben nie przybył na piechotę. Tycho służył mu naprawdę dużą pomocą, gdy parskał i nosem odpychał na bok zdumione szymy. Ze swego stanowiska obserwacyjnego na końskim grzbiecie Fiben wkrótce był w stanie dostrzec jeden z powodów całego zamieszania.

W odległości pół kilometra od brzegu widać było tuzin kutrów rybackich z załogami złożonymi z neoszympansów. Grupa łodzi tłoczyła się, obijając się o siebie, w pobliżu opływowego, białego statku, który lśnił w błyszczącym kontraście ze sponiewieranymi trawlerami.

Gubryjski okręt był uszkodzony. Dwóch ptasich członków jego załogi stało na kokpicie. Świergotali i wymachiwali ramionami, udzielając szymskim marynarzom wskazówek, które ci w uprzejmy sposób ignorowali, przywiązując liny holownicze do uszkodzonego statku i zaczynając holować go stopniowo w stronę brzegu.

No i co? Też mi wielka sprawa — pomyślał Fiben. — Gubryjska łódź patrolowa uległa awarii. I z tego powodu wszystkie szymy w mieście wyległy na ulicę? Obywatelom Port Helenia musiało naprawdę brakować rozrywek.

Nagle zdał sobie sprawę, że jedynie nieliczni mieszkańcy miasta faktycznie obserwują zakrojoną na małą skalę akcję ratowniczą w porcie. Zdecydowana większość spoglądała na południe, na drugi brzeg zatoki.

Och — oddech Fibena zamienił się w westchnienie. Jemu również na chwilę odebrało mowę.

Ponad odległym płaskowyżem, gdzie mieścił się kosmoport kolonii, wznosiły się nowe, błyszczące wieże. Lśniące łagodnym blaskiem monolity w niczym nie przypominały transportowców Gubru ani ich ciężkich, kulistych okrętów liniowych, lecz raczej migoczące, strzeliste minarety, które wznosiły się wysoko i ufnie, manifestując wiarę i tradycję starszą niż życie na Ziemi.

Z wysokich gwiazdolotów wznosiły się maleńkie iskierki światła — niosące galaktycznych dygnitarzy, domyślił się Fiben — które popędziły na zachód, zbliżając się do siebie, gdy podążały wzdłuż łuku zatoki. Wreszcie statki powietrzne włączyły się w spiralę ruchu schodzącą w dół ponad Przylądkiem Południowym. Tam właśnie — jak najwyraźniej sądzili wszyscy w Port Helenia — działo się coś szczególnego.

Fiben nieświadomie prowadził Tycho przez tłum, aż wreszcie dotarł do krawędzi głównej przystani, gdzie kordon szymów noszących owalne odznaki powstrzymywał napierający tłum.

A więc znowu mamy Straż Miejską — zdał sobie sprawę. — Nadzorowani okazali się niegodni zaufania, więc Gubru musieli przywrócić władze porządkowe.

Szen noszący na ramieniu opaskę z insygniami kaprala straży złapał Tycho za kantar i zaczął mówić:

— Hej, facet! Nie można… — nagle zamrugał. — Ifni! Czy to ty, Fiben?

Fiben rozpoznał Barnaby’ego Fultona, jednego z szymów wchodzących w skład dawnego miejskiego podziemia Gailet. Uśmiechnął się, choć jego myśli przebywały daleko, po drugiej stronie wzburzonych wód.

— Cześć, Barnaby. Nie widziałem cię od dnia powstania w dolinie. Cieszę się, że się jeszcze drapiesz.

Teraz, gdy ściągnięto na niego uwagę, szeny i szymki zaczęły trącać się nawzajem łokciami i szeptać ściszonymi głosami. Usłyszał, że powtarzają jego imię. Szmer tłumu cichnął, gdy wokół Fibena rozprzestrzeniał się krąg milczenia. Dwa czy trzy z wpatrzonych w niego szymów wyciągnęły ręce, by dotknąć tłustych boków Tycho lub nogi jeźdźca, jak gdyby chciały się upewnić, że wzrok ich nie myli.

Barnaby czynił widoczne wysiłki, by dorównać obojętności swego rozmówcy.

— Kiedy mnie tylko swędzi, Fiben. Hmm, jednak plotka twierdziła, że miałeś być tam — wskazał ręką w kierunku monumentalnego ożywienia po drugiej stronie zatoki. — Inna, że udało ci się zwiać i gdzieś zaszyć. A trzecia…