Выбрать главу

34. Athaclena

GIif paraphrenll unosił się ponad śpiącą dziewczyną — wiszący w powietrzu obłok niepewności, który drżał w pogrążonej w ciemności komnacie.

Był to jeden z Glifów Losu. Paraphrenll wiedziało, co mu przyniesie przyszłość — co było nieuniknione — lepiej niż jakakolwiek żywa istota próbująca przewidzieć swój los..

Mimo to próbowało uciec. Nie mogło zrobić nic innego. Taka była prosta, czysta, niemożliwa do uniknięcia natura paraphrenll.

Glif unosił się ku górze w sennym oparze niespokojnej drzemki Athacleny aż do chwili, gdy jego nerwowa krawędź dotknęła lekko skalnego sklepienia. W tej samej chwili cofnął się przed parzącą realnością wilgotnego kamienia i opadł szybko z powrotem w kierunku miejsca swych narodzin.

Głowa Athacleny wstrząsnęła się lekko na poduszce. Jej oddech stał się szybszy. Paraphrenll zamigotało w tłumionej panice tuż ponad nią.

Bezkształtny senny glif zaczął się przemieniać. Jego amorficzne błyskanie przybrało stopniowo symetryczny kształt twarzy.

Paraphrenll stanowiło esencję. Destylat. Jego tematem był opór przeciwko temu, co nieuniknione. Wiło się i dygotało, by powstrzymać zmianę. Twarz zniknęła na chwilę. Tutaj, ponad źródłem, grożące mu niebezpieczeństwo było największe. Paraphrenll pognało przed siebie, w kierunku skrytego za zasłoną wyjścia, po to tylko, by zatrzymać się nagle, jak gdyby trzymały je na uwięzi naprężone nici.

Glif rozciągał się i cieniał, usiłując się uwolnić. Ponad głową śpiącej dziewczyny smukłe witki zafalowały w pościgu za zdesperowaną kapsułką psychicznej energii, ściągając ją ku sobie, ku sobie.

Athaclena, drżąc, westchnęła. Przez bladą, niemal półprzezroczystą skórę dziewczyny przebiegł dreszcz, gdyż jej ciało wyczuło jakieś niebezpieczeństwo i przygotowało się do dokonania poprawek. Nie nadeszły jednak żadne rozkazy. Brak było planu. Hormony i enzymy nie miały motywu, wokół którego mogłyby budować.

Witki sięgnęły na zewnątrz, złapały pamphrenll i przyciągnęły je bliżej. Zebrały się wokół opierającego się symbolu niczym palce pieszczące glinę, kształtując określoność z nieokreśloności, formę z surowego przerażenia.

Wreszcie opadły, odsłaniając to, czym stało się pamphrenll… twarzą uśmiechającą się z uciechy. Jej kocie oczy błyszczały. Jej uśmiech nie wyrażał sympatii.

Athaclena jęknęła.

Pojawiła się szczelina. Twarz podzieliła się wzdłuż środka i obie jej połowy oddaliły się od siebie. Nagle pojawiły się dwie twarze!

Oddech Athacleny stał się szybki i urywany.

Dwa kształty rozszczepiły się wzdłuż i stały czterema. Zdarzyło się to jeszcze raz, osiem… i jeszcze raz… szesnaście. Twarze mnożyły się, śmiejąc się bezgłośnie, lecz na całe gardło.

— Och-och!

Oczy Athacleny otworzyły się. Lśniły opalizującym, chemicznym światłem strachu. Usiadła dysząc i ściskając koce, po czym zaczęła się gapić na małe podziemne, pomieszczenie. Rozpaczliwie pragnęła ujrzeć coś realnego — swoje biurko czy słaby blask żarówki przesączający się z korytarza przez zasłonę w wejściu. Wciąż wyczuwała to, co wylęgło się z praphrenll. Teraz, gdy się obudziła, rozpraszało się już, jednak powoli, zbyt powoli! Zdawało jej się, że jego śmiech kołysze się w rytm uderzeń serca. Athaclena wiedziała, że zasłonięcie uszu nic tu nie pomoże.

Czy to było to, co ludzie nazywali przerażającym snem? Koszmarem? Athaclena słyszała jednak, że są to blade wyobrażenia, wyśnione zdarzenia i zniekształcone sceny wywodzące się z życia codziennego, o których z reguły zapominano po prostu po obudzeniu.

Wszystko, co widziała i wyczuwała w pokoju, nabierało stopniowo realności. Śmiech jednak nie zniknął ot tak sobie, pokonany. Zlał się ze ścianami i — jak wiedziała — wtopił w nie. Czekał na szansę powrotu.

— Tutsunucann — westchnęła głośno. Po tygodniach mówienia wyłącznie w anglicu tymbrimski dialekt zabrzmiał dla niej dziwacznie i nosowo.

Glif śmiejącego się, tutsunucann, nie zechce odejść. Nie zrobi tego dopóki coś się nie odmieni, lub jakiś ukryty pomysł nie stanie się postanowieniem, które — z kolei — musi przekształcić się w żart.

A dla Tymbrimczyków żarty nie zawsze były śmieszne.

Athaclena siedziała nieruchomo, dopóki falujące pomszenia pod jej skórą nie uspokoiły się. Nieproszona aktywność gheer rozpraszała się stopniowo.

Nie potrzebuję was — powiedziała enzymom. — Nie ma niebezpieczeństwa. Idźcie sobie i zostawcie mnie w spokoju.

Maleńkie węzły przekształcające stanowiły część jej życia od czasów, gdy była dzieckiem. Niekiedy bywały zawadą, lecz często były niezbędne. Dopiero od chwili przybycia na Garth zaczęły wyobrażać sobie małe, płynne organy jako drobne, podobne do myszy stworzenia lub niewielkie, pracowite gnomy, które pośpiesznie dokonywały nagłych przekształceń wewnątrz jej ciała, gdy tylko zaistniała taka potrzeba.

Cóż za dziwaczny sposób patrzenia na naturalną funkcję organizmu! Wiele tymbrimskich zwierząt również posiadało tę zdolność. Rozwinęła się ona w lasach jej ojczystego świata na długo zanim przybyli gwiezdni wędrowcy, Caltmourowie, by obdarzyć jej przodków mową i prawem.

To właśnie było to, rzecz jasna… powód, dla którego nigdy nie porównywała węzłów do małych, pracowitych stworzeń, zanim nie przybyła na Garth. Przed Wspomaganiem jej przedrozumni przodkowie nie byli w stanie dokonywać barokowych porównań, zaś po Wspomaganiu znali naukową prawdę.

Och, ale ludzie… terrańskie dzikusy… osiągnęły inteligencję bez przewodnictwa. Nie podano im odpowiedzi jak dziecku, które otrzymuje wiedzę od rodziców i nauczycieli. Osiągnęli świadomość pełni ignorancji i przez długie tysięciecia błądzili na oślep w ciemności.

Ponieważ potrzebowali wyjaśnień, a nie mogli ich otrzymać, popadli w nawyk wymyślania ich! Athaclena przypomniała sobie, jak się ubawiła… ubawiła, czytając o niektórych z nich.

Chorobę wywoływały „wyziewy” lub nadmiar żółci albo klątwa rzucona przez wroga… Słońce jeździło po niebie w wielkim rydwanie… O biegu historii przesądzały czynniki ekonomiczne…

Zaś wewnątrz ciała zamieszkiwał animus

Dotknęła pulsującego węzła poniżej żuchwy i poderwała się, gdy wydało się jej, że niewielka wyniosłość pierzcha przed nią niczym jakieś małe, płochliwe stworzenie. To było przerażające wyobrażenie, ta przenośnia, bardziej przerażające niż tutsunucann, gdyż wtargnęło do wnętrza jej ciała, jej poczucia własnego „ja”!

Athaclena jęknęła i skryła twarz w dłoniach.

Zwariowani Ziemianie! Co oni ze mną zrobili!

Przypomniała sobie, jak ojciec nakazał jej, by dowiedziała się więcej o obyczajach ludzi celem przezwyciężenia swoich dziwnych obaw dotyczących mieszkańców Soi III. Co jednak się wydarzyło? Stwierdziła, że jej przeznaczenie splotło się z ich przeznaczeniem i nie leżało już w jej mocy zapanować nad nim.

— Ojcze — powiedziała na głos w siódmym galaktycznym. — Boję się.

Jedyne, co jej po nim pozostało, to wspomnienie. Nawet słaby błysk nahakieri, który poczuła, gdy płonęło Centrum Howlettsa, był nieosiągalny. Być może zniknął. Nie mogła zejść w dół, by poszukać jego korzeni swymi własnymi, gdyż czaiło się tam tutsunucann, niczym jakaś podziemna bestia, która czekała tylko, by ją capnąć.