Znowu przenośnie — zdała sobie sprawę. — Moje myśli wypełniają się nimi, podczas gdy me własne glify przerażają mnie!
Poruszenie w korytarzu na zewnątrz sprawiło, że podniosła głowę. Zasłonę odsunięto na bok i do pokoju wtargnął wąski trapez światła. Na tle słabego poblasku rysowała się lekko krzywonoga sylwetka szyma.
— Przepraszam, mizz Athacleno, ser. Przykro mi, że zawracam pani głowę w czasie przeznaczonym na odpoczynek, ale pomyśleliśmy sobie, że chciałaby pani się o tym dowiedzieć.
— Słu… — Athaclena przełknęła ślinę. Zadrżała i skoncentrowała się na anglicu. — Słucham? O co chodzi?
Szym postąpił naprzód, zasłaniając częściowo światło.
— O kapitana Oneagle’a, ser. Oba… obawiam się, że nigdzie nie możemy go znaleźć. Athaclena mrugnęła.
— Roberta?
Szym skinął głową.
— Nie ma go, ser. Po prostu zniknął!
35. Robert
Leśne zwierzęta, drżąc, przystawały i nasłuchiwały wszystkim zmysłami. Narastający szelest oraz dudnienie kroków niepokoiły je. Bez wyjątku umykały w bezpieczne miejsca i obserwowały z ukrycia, jak wysokie zwierzę przebiegało obok nich, skacząc po głazach, kłodach i miękkiej, leśnej glebie.
Zaczęły już przywyczajać się do mniejszego dwunożnego rod zaju i do znacznie większego, który pochrapywał i poruszał się powłóczystym krokiem równie często na trzech kończynach, jak na dwóch. Tamte istoty przynajmniej były pokryte włosami i pachniały jak zwierzęta. Ta jednak była inna. Biegła, ale nie polowała. Ścigano ją, nie próbowała jednak zgubić pogoni. Była ciepłokrwista, lecz gdy odpoczywała, leżała w otwartym słońcu południa, gdzie normalnie zapuszczały się jedynie zwierzęta dotknięte szaleństwem.
Małe miejscowe stworzonka nie skojarzyły biegnącej istoty z tym rodzajem, który latał wokoło skryty w metalu i plastiku o ostrym zapachu, gdyż tamten typ zawsze robił mnóstwo hałasu i cuchnął owymi rzeczami.
To stworzenie jednak… to stworzenie biegło bez ubrania.
— Kapitanie, proszę się zatrzymać!
Robert wskoczył na kolejny głaz skalnego osypiska i oparł się o inny, by złapać oddech. Popatrzył w dół, na ścigającego.
— Zmęczyłeś się, Benjaminie?
Szymski oficer dyszał pochylony, z obiema rękami wspartymi na kolanach. Dalej w dół na zboczu leżała reszta ekipy poszukiwawczej. Niektórzy spoczywali na plecach, niezdolni niemal się poruszyć.
Robert uśmiechnął się. Musiało im się zdawać, że łatwo będzie go schwytać. Ostatecznie szymy czuły się w lesie jak w domu, zaś każdy z nich — nawet szymka — byłby wystarczająco silny, by złapać go i unieruchomić, aby reszta mogła go zawlec do domu.
Robert jednak wszystko sobie zaplanował. Trzymał się otwartej przestrzeni i rozgrywał pościg tak, by wykorzystać swój dłuższy krok.
— Kapitanie Oneagle… — spróbował ponownie Benjamin, z trudem łapiąc oddech. Spojrzał w górę i postąpił krok naprzód. — Kapitanie Oneagle, proszę pana. Nie jest pan zdrowy.
— Czuję się świetnie — oznajmił Robert, kłamiąc tylko odrobinę. W rzeczywistości nogi mu drżały i zaczynały go łapać skurcze, płuca miał w ogniu, zaś prawa ręka swędziała go na całym odcinku, z którego odłupał i zdarł gips.
Dochodziły jeszcze jego bose stopy…
— Posłuż się analizą logiczną, Benjaminie — powiedział. — Udowodnij mi, że jestem chory, a wtedy może udam się w twoim towarzystwie do tych cuchnących jaskiń.
Benjamin spojrzał w górę na niego, mrugając powiekami. Wzruszył ramionami. Najwyraźniej był skłonny spróbować każdej możliwości. Robert udowodnił im, że nie zdołają go doścignąć. Może logika poskutkuje.
— No więc, ser — Benjamin oblizał wargi. — Po pierwsze fakt, że nie ma pan żadnego ubrania.
Robert skinął głową.
— Świetnie, zmierzaj prosto do celu. Mogę nawet tymczasowo przyjąć, że najprostszym i najbardziej oszczędnym wyjaśnieniem faktu mojej nagości byłoby założenie, że odbiła mi szajba. Zastrzegam sobie jednak prawo do przedstawienia alternatywnej teorii.
Szym zadrżał, gdy zobaczył uśmiech Roberta. Ten nie mógł mu nie współczuć. Z jego punktu widzenia wypadki zmierzały ku tragedii, a on nie mógł zrobić nic, by temu zapobiec.
— Mów dalej, proszę — nalegał Robert.
— Bardzo dobrze — Benjamin westchnął. — Po drugie, ucieka pan od szymów znajdujących się pod pańskim dowództwem. Opiekun obawiający się własnych lojalnych podopiecznych nie może w pełni panować nad sobą.
Robert skinął głową.
— Podopiecznych gotowych wsadzić swego opiekuna w kaftan bezpieczeństwa i napompować go środkiem rozweselającym, kiedy tylko będą mieli okazję? Nic z tego, Ben. Jeśli przyjmiesz moje założenie, że robię to z określonych powodów, wtedy logicznie z tego wynika, że będę się starał powstrzymać was przed ściągnięciem mnie z powrotem.
— Hm… — Benjamin zbliżył się o krok. Robert od niechcenia cofnął się o jeden głaz wyżej. — Pański powód mógłby być fałszywy — odważył się powiedzieć Benjamin. — Nerwica broni się poprzez racjonalizacje mające wytłumaczyć dziwaczne zachowanie. Chora osoba naprawdę wierzy…
— Trafny argument — zgodził się radosnym głosem Robert. — Przyjmijmy, na potrzeby dalszej dyskusji, że moje powody są w rzeczywistości racjonalizacjami niezrównoważonego umysłu. Czy zechcesz w zamian rozważyć ewentualność, że mogą być uzasadnione?
Wargi Benjamina wykrzywiły się.
— Przebywając na zewnątrz, łamie pan rozkazy!
Robert westchnął.
— Rozkazy wydane przez nieziemskiego cywila terrageńskiemu oficerowi? Szymie Benjaminie, zaskakujesz mnie! Zgadzam się, że Athaclena powinna organizować doraźny ruch oporu. Wydaje się, że ma do tego dryg, a szymy ją uwielbiają. Ja jednak postanowiłem działać niezależnie. Wiesz, że mam do tego prawo.
Frustracja Benjamina była wyraźnie widoczna. Wydawało się, że szym zaraz zaleje się łzami.
— Ale tu grozi panu niebezpieczeństwo!
Nareszcie. Robert zastanawiał się, jak długo Ben zdoła bawić się logiką, podczas gdy całe jego jestestwo musiało drżeć z obawy o bezpieczeństwo ostatniego przebywającego na wolności człowieka. Robert wątpił, by w podobnej sytuacji wielu ludzi mogło spisać się lepiej.
Miał właśnie zamiar powiedzieć coś w tym sensie, gdy Benjamin poderwał nagle głowę. Szym podniósł rękę do ucha, słuchając małego odbiornika. Na jego twarzy pojawił się wyraz trwogi.
Pozostałe szymy musiały odebrać ten sam meldunek, gdyż podniosły się chwiejnie na nogi, spoglądając w górę na Roberta z narastającym przerażeniem.
— Kapitanie Oneagle, centrala zgłasza akustyczne cechy charakterystyczne dla celu w kierunku północno-wschodnim. Gazowe roboty!
— Przewidywany czas przybycia?
— Cztery minuty! Kapitanie, proszę, czy zechce pan teraz pójść z nami?
— Dokąd? — Robert wzruszył ramionami. — W żaden sposób nie zdołamy dotrzeć do jaskiń na czas.
— Możemy pana ukryć.
Sądząc jednak ze słyszalnego w jego głosie lęku, Benjamin najwyraźniej wiedział, że to nic nie da.
Robert potrząsnął głową.
— Mam lepszy pomysł. Oznacza on jednak, że trzeba przerwać naszą małą debatę. Musisz przyznać, że jestem tu z uzasadnionego powodu, szymie Benjaminie. Natychmiast!
Szym popatrzył na niego, po czym skinął niepewnie głową.
— Nie… nie mam wyboru.