Выбрать главу

— Świetnie — odrzekł Robert. — Teraz ściągaj ubranie.

— Sser?

— Zrzucaj łachy! I ten twój dźwiękowy odbiornik! Każ wszystkim w twojej grupie się rozebrać. Zdjąć wszystko! Jak kochacie waszych opiekunów, nie zostawiajcie na sobie nic poza skórą i włosami, a potem chodźcie razem ze mną na te drzewa na szczycie urwiska!

Robert nie czekał, aż mrugający powiekami szym potwierdzi odbiór niezwykłego rozkazu. Odwrócił się i ruszył w górę zbocza, oszczędzając bardziej tę stopę, która od chwili rozpoczęcia jego wczesnoporannego wypadu została bardziej pokaleczoną przez kamyki i gałązki.

— Ile zostało czasu? — zastanowił się. Nawet jeśli miał rację — a wiedział, że podejmuje straszliwe ryzyko — i tak będzie musiał wejść na maksymalną wysokość.

Nie mógł nie obserwować nieba w poszukiwaniu spodziewanych automatycznych bombowców. Zaabsorbowany tym, gdy już wszedł na szczyt, potknął się i padł na kolana. Otarł je sobie jeszcze bardziej, gdy czołgał się przez ostatnie dwa metry, by skryć się w cieniu najbliższego z karłowatych drzew. Według jego teorii nie miało to wielkiego znaczenia, czy się ukryje. Niemniej Robert szukał szczelnej zasłony. Gubryjskie maszyny mogły mieć proste optyczne detektory jako dodatek do ich głównych naprowadzających na cel urządzeń.

Słyszał w dole krzyki, dźwięki wydawane przez szymy pogrążone w zażartej kłótni. Nagle skądś z północy dobiegł słaby, jękliwy dźwięk.

Robert skrył się głębiej w krzakach, choć ostre gałązki drapały jego delikatną skórę. Serce zaczęło mu bić szybciej. W ustach mu zaschło. Jeśli się pomylił albo jeśli szymy postanowią zignorować jego rozkaz…

Jeśli zapomniał choć o jednym szczególe, wkrótce wyruszy w drogę do Port Helenia, by zostać internowanym lub też umrze. Tak czy inaczej zostawi Athaclenę samą, jako jedynego opiekuna w górach i spędzi pozostałe minuty bądź lata swego życia na przeklinaniu siebie jako cholernego durnia.

Może matka miała rację co do mnie. Może nie jestem niczym więcej niż bezużytecznym playboyem. Wkrótce się przekonamy.

Rozległ się grzechoczący dźwięk. To kamienie ześlizgiwały się w dół po osypisku. Pięć brązowych kształtów wpadło między listowie dokładnie w tej chwili, gdy zbliżający się jęk osiągnął crescendo. Pył z suchej gleby wbił się w górę. Szymy odwróciły się szybko. Patrzyły na to szeroko rozwartymi oczyma. Nieziemska maszyna dotarła do małej dolinki.

Robert odchrząknął z miejsca, w którym się ukrył. Szymy — najwyraźniej nie czujące się dobrze bez ubrania — poderwały zaskoczone.

— Hej, wy, lepiej wszystko wyrzućcie, w tym również wasze mikrofony. W przeciwnym razie idę sobie i zostawiam was tutaj. Benjamin żachnął się.

— Jesteśmy rozebrani — wskazał głową w stronę doliny. — Harry i Frank nie chcieli tego zrobić. Powiedziałem im, żeby wdrapali się na przeciwległe zbocze i trzymali z dala od nas.

Robert skinął głową. Wraz z towarzyszami obserwował, jak gazowy robot rozpoczyna akcję. Pozostali byli już świadkami tego zjawiska. Robert podczas jedynej okazji, jaką dotąd miał, ze względu na swój stan nie mógł się przyjrzeć. Teraz patrzył teraz bardziej niż tylko przelotnie zainteresowany.

Robot miał około pięćdziesięciu metrów długości. Nadano mu kształt kropli. Na jego tylnym, ostrym końcu obracały się powoli anteny przeszukujące. Gazowy robot przeleciał nad doliną od ich prawej strony ku lewej. Poruszone liście zaszeleściły pod jego pulsującymi grawitorami.

Wydawało się, że maszyna węszy, przelatując zygzakiem wzdłuż kanionu. Na chwilę zniknęła za łukiem sąsiednich wzgórz.

Jęk ucichł, lecz nie na długo. Wkrótce powrócił, a w chwilę później maszyna pojawiła się ponownie. Tym razem ciągnął się za nią ciemny, trujący obłok, kłębiąc się w jej śladzie torowym. Robot ponownie przeleciał wzdłuż wąskiej dolinki. Najgrubszą warstwę oleistego oparu pozostawił tam, gdzie szymy porzuciły swe ubrania ekwipunek.

— Mógłbym przysiąc, że tych minikomunikatorów nie da się wykryć — mruknął jeden z nagich szymów.

— Będziemy musieli wychodzić na zewnątrz zupełnie bez sprzętu elektronicznego — dodał następny nieszczęśliwym głosem, obserwując jak urządzenie zniknęło z pola widzenia. Dna doliny nie było już widać.

Benjamin spojrzał na Roberta. Obaj wiedzieli, że to jeszcze nieziemiec.

Wysoki jęk powrócił. Gubryjska maszyna ponownie zawróciła w ich stronę, tym razem na większej wysokości. Jej anteny przeszukujące badały wzgórza po obu stronach.

Zatrzymała się naprzeciwko nich. Szymy zamarły, jakby spoglądały prosto w oczy dosyć dużego tygrysa. Ten żywy obraz pozostawał przez chwilę bez ruchu. Następnie bombowiec zaczął się przemieszczać pod kątem prostym do swej dotychczasowej trasy.

Oddalając się od nich.

Po chwili przeciwległe zbocze spowił obłok czarnej mgły. Usłyszeli dobiegający stamtąd kaszel i głośne wyrzekania. Szymy, które się tam wdrapały, przeklinały gubryjski pogląd, że chemia oznacza lepsze życie.

Robot zaczął się wznosić w górę, zataczając coraz obszerniejszą spiralę. Było widoczne, że jego poszukiwania zaprowadzą go wkrótce na tę stronę, ponad Ziemian.

— Czy ktoś ma coś, czego nie zgłosił do oclenia? — zapytał oschłym tonem Robert.

Benjamin zwrócił się w stronę jednego z pozostałych neoszympansów. Strzelił palcami i wyciągnął rękę. Młodszy szym spojrzał na niego spode łba i otworzył dłoń. Zalśnił metal.

Benjamin chwycił łańcuszek z medalionem i podniósł się na chwilę, by go wyrzucić. Ogniwa lśniły przez krótki moment, po czym zniknęły w mrocznej mgle w dole zbocza.

— Może to nie było konieczne — stwierdził Robert. — Będziemy musieli eksperymentować, zostawiać rozmaite przedmioty w różnych miejscach, by się przekonać, które zostaną zaatakowane… — mówił w równym stopniu ze względu na morale, co na treść. Zarówno swoje morale, jak i ich. — Podejrzewam, że to coś prostego, często spotykanego, lecz sprowadzonego na Garth z zewnątrz, przez co jego rezonans jest pewną oznaką obecności Ziemian.

Benjamin i Robert spoglądali na siebie przez długą chwilę. Nit było trzeba żadnych słów. Trafne rozumowanie lub poszukiwanie usprawiedliwień. Następne dziesięć sekund pokaże, czy Robert miał rację, czy też popełnił katastrofalną pomyłkę.

Ta maszyna może wykrywać nas samych — pomyślał. — Ifni. A jeśli potrafią się nastroić na ludzkie DNA?

Robot krążył nad nimi. Zakryli uszy i mrugnęli, gdy pola odpychające połechtały ich zakończenia nerwowe. Robert poczuł falę deja vu, jak gdyby było to coś, przez co on i pozostali przechodzili już wiele razy w swych niezliczonych przeszłych życiach. Trzy szymy skryły głowy w ramionach i zaczęły skomleć.

Czy maszyna przystanęła? Robert poczuł nagle, że to zrobiła, że za chwilę…

Wtem minęła ich, targając wierzchołkami drzew w odległości dziesięciu metrów… dwudziestu… czterdziestu. Spirala poszukiwań rozszerzała się. Jękliwe dźwięki silników robota milkły powoli w oddali. Maszyna ruszyła w dalszą drogę, poszukując nowych celów.

Robert ponownie spojrzał Benjaminowi w oczy i mrugnął do niego.

Szym żachnął się. Najwyraźniej uważał, że człowiek nie powinien okazywać zadowolenia z tego tylko powodu, ze miał rację. Ostatecznie na tym polegało zajęcie opiekuna.

Liczył się również styl. Benjamin widać sądził, że Robert mógł wybrać bardziej dystyngowany sposób na udowodnienie swej tezy.

Ludzki młodzieniec postanowił wrócić do domu inną trasą, by uniknąć wszelkiego kontaktu z nadal świeżymi chemikaliami zniewalającymi. Szymy poświęciły trochę czasu na zebranie swych rzeczy i wytrząśnięcie z nich czarnego jak sadza proszku. Związały ekwipunek w toboły, nie założyły jednak z powrotem ubrań.