Выбрать главу

Będzie śmierdział jak wszyscy diabli.

Fiben nie musiał czekać długo.

Uśmiechnął się, gdy pierwsze skrzekliwe odgłosy konsternacji zaczęły dobiegać z wnętrza gmachu biura. Po chwili przez drzwi i okna buchnęły na zewnątrz pierzaste eksplozje. Nieziemcy wypadali z budynku, ćwierkając pod wpływem paniki bądź obrzydzenia. Fiben nie był pewien, co właściwie czuli i nie obchodziło go to zbytnio. Był zajęty śmiechem.

Tę część planu wykombinował sam. Rozłupał orzeszek i podrzucił go w górę, by złapać ustami. To było lepsze niż baseball!

Gubru rozpierzchli się we wszystkie strony. Skakali z górnych balkonów nawet bez urządzeń antygrawitacyjnych. Kilku wiło się na trawie ze złamanymi kończynami.

Tym lepiej. Rzecz jasna, nie sprawią w ten sposób nieprzyjacielowi wielkich kłopotów, a ponadto można to było zrobić tylko raz, Prawdziwym celem akcji było zaobserwowanie, jak Gubru radzą sobie z niespodziewaną sytuacją.

Zawyły syreny. Fiben spojrzał na zegarek. Od wystąpienia pierwszych oznak tumultu upłynęły pełne dwie minuty. To oznaczało, że alarm ogłoszono ręcznie. A więc sławetne komputery obronne Galaktów nie były wszechwiedzące. Brak im było wyposażenia, by zareagować na brzydki zapach.

Boje obserwacyjne uniosły się razem znad płotu, wydając z siebie groźny jęk. Wirowały szybciej niż uprzednio. Fiben strącił z kolan skorupki orzeszków i usiadł powoli, obserwując ostrożnie śmiercionośne urządzenia. Jeśli były zaprogramowane, by automatycznie rozszerzać bronioną strefę, bez względu na powód alarmu, mogły mu grozić kłopoty.

Boje jednak wirowały tylko, lśniąc ze wzmożonej czujności. Upłynęły jeszcze trzy minuty, według zegarka Fibena, zanim potrójny grom dźwiękowy oznajmił przybycie myśliwców — opływowych strzał przypominających krogulce — które nadleciały i przemknęły nisko nad pustym teraz budynkiem biura. Gubru na trawniku sprawiali wrażenie zbyt zdenerwowanych, by uradować się zbytnio ich przybyciem. Podskoczyli i zaskrzeczeli, gdy gromy dźwiękowe zatrzęsły drzewami oraz ich upierzeniem.

Jakiś gubryjski dostojnik stąpał dumnie po terenie i ćwierkał kojąco, by uspokoić swych podwładnych. Fiben nie odważył się podnieść lunety w chwili, gdy automaty ochronne były w stanie tak podwyższonej gotowości, przyglądał się jednak badawczo sprawującemu kierownictwo ptakowi, aby obejrzeć go dokładniej. Niektóre szczegóły wyglądu tego Gubru sprawiały dziwne wrażenie. Jego białe upierzenie, na przykład, wydawało się bardziej lśniące, bardziej połyskliwe niż u pozostałych. Miał też na szyi opaskę z czarnego materiału.

Po kilku minutach przybył wehikuł z gazowni. Wisiał w powietrzu, dopóki wystarczająca liczba świergoczących ptaków nie zeszła na bok, by zrobić mu miejsce do lądowania. Z osadzonego na trawie śmigacza wysiadła para najeźdźców w ozdobnych, wyposażonych w grzebienie maskach gazowych. Pokłonili się dostojnikowi, po czym weszli po schodach do budynku.

Najwyraźniej sprawujący kierownictwo Gubru zdał sobie sprawę, że smród bijący ze skorodowanych rur gazowych nie stanowi żadnego zagrożenia. Cały ten hałas i rejwach wyrządzał więcej szkody jego personelowi urzędników i planistów niż paskudny zapach. Niewątpliwie dostojnik był podenerwowany, gdyż przepadł mu cały dzień pracy.

Upływały dalsze minuty. Fiben przyglądał się, jak z wyciem syren przybył konwój pojazdów naziemnych, co sprawiło, że podekscytowanych administratorów ponownie ogarnęło podniecenie. Najstarszy rangą Gubru zaczął trzepotać ramionami, aż wreszcie harmider ucichł. Następnie arystokrata wykonał krótki gest pod adresem unoszących się w górze naddźwiękowych myśliwców.

Statki wojenne obróciły się natychmiast i odleciały równie szybko, jak przybyły. Fale wstrząsowe ponownie zatrzęsły oknami i sprawiły, że personel ambasady zapiszczał.

— Łatwo się podniecają, nie? — zauważył Fiben. Niewątpliwie gubryjscy żołnierze byli lepiej uwarunkowani do znoszenia podobnych sytuacji.

Fiben stanął na swej gałęzi i spojrzał w stronę innych obszarów parku. Wzdłuż ogrodzenia ustawił się szpaler szymów. Jeszcze więcej ich napływało z miasta. Zachowywały pełen szacunku dystans od strażników ogrodzenia, niemniej nadchodziły, paplając do siebie z podnieceniem.

Tu i ówdzie pomiędzy nimi znajdowali się obserwatorzy Gailet Jones, którzy mierzyli czas i notowali każdą reakcję nieziemców.

— Niemalże pierwszą rzeczą, o której przeczytają Gubru, gdy będą studiować taśmy Biblioteki dotyczące waszego gatunku — powiedziała mu Athaclena — będzie tak zwany małpi odruch… tendencja was, antropoidów, do gnania pod wpływem ciekawości w kierunku zamieszania. Konserwatywne gatunki uważają to za osobliwe. Ta tendencja ludzi i szymów będzie się wydawała szczególnie dziwaczna istotom ptakopodobnym, którym z reguły brak nawet pozorów poczucia humoru.

Athaclena uśmiechnęła się.

— Przyzwyczaimy ich do tego typu zachowania. Aż zaczną uważać za normalne, że ci dziwni ziemscy podopieczni zawsze gnają tam, gdzie się coś dzieje… po to tylko, by się przyjrzeć. Nauczą się nie bać, choć powinni czuć lęk… mówiąc jak jedna małpa do drugiej.

Fiben wiedział, co miała na myśli — to, że Tymbrimczycy pod tym względem przypominali ludzi i szymy. Jej pewność siebie udzieliła się również jemu — aż do chwili, gdy ujrzał, że zmarszczyła brwi i przemówiła do siebie, szybko i cicho, najwyraźniej zapominając, że Fiben zna siódmy galaktyczny.

— Małpy… jedna małpa do drugiej… Sumbaturalli. Czy muszę ciągle myśleć przenośniami?

Fibena zbiło to z tropu. Na szczęście nie musiał rozumieć Athacleny. Wystarczało, że wiedział, iż może go ona poprosić o co zechce, a on to zrobi bez zastanowienia.

Po chwili przybyli następni konserwatorzy w pojazdach naziemnych. Tym razem była wśród nich grupa szymów ubranych w mundury Miejskiego Przedsiębiorstwa Gazowego. Gdy robotnicy weszli do gmachu biura, gubryjscy biurokraci na trawniku skryli się w cieniu tuż obok budynku. Ćwierkali podenerwowani wciąż potężnym smrodem.

Fiben nie miał do nich o to pretensji. Wiatr powiał w jego stronę i szym zmarszczył nos z obrzydzenia.

Cóż, to wszystko. Zmarnowaliśmy im popołudnie i być może czegoś się nauczyliśmy. Czas wracać do domu i dokonać oceny rezultatów.

Nie cieszyła go perspektywa spotkania z Gailet Jones. Choć była ładną i inteligentną szymką, miała tendencję do okropnej nadgorliwości. Najwyraźniej też żywiła do niego jakąś urazę — jak gdyby to on strzelił do niej z ogłuszacza i zaciągnął do domu w worku!

A niech tam. Jeszcze dziś w nocy wyruszy w drogę. Wróci z Tycho w góry, by przekazać raport pani generał. Fiben był chłopakiem z miasta, doszedł jednak do wniosku, że woli ptactwo spotykane na wsi, od tego jakie ostatnio panoszyło się tutaj.

Odwrócił się, złapał za pień obiema rękami i zaczął zsuwać się w dół. Wtedy właśnie coś, co wydało mu się wielką, płaską dłonią, uderzyło go nagle mocno w plecy, kompletnie pozbawiając tchu.

Fiben złapał się kurczowo pnia. W głowie mu dzwoniło. Łzy zalały mu oczy. Ledwo trzymał się szorstkiej kory. Gałęzie zakołysały się gwałtownie. Liście posypały się z nich pod wpływem nagłej fali wyczuwalnego dźwięku. Trzymał się, choć całe drzewo się chwiało, jakby starało się zrzucić go na ziemię!

Gdy przeszła fala nadciśnienia, strzeliło mu w uszach. Pęd przemykającego powietrza opadł do zwykłego huku. Kołyszące się drzewo zataczało malejące powoli łuki. Wreszcie — wciąż trzymając się mocno kory — Fiben zdobył się na odwagę, by odwrócić się i spojrzeć za siebie.