42. Robert
Biegł, trzymając w jednym ręku nowy drewniany łuk. Prosty, ręcznie utkany kołczan, zawierający dwadzieścia nowych strzał, podskakiwał łagodnie na jego plecach, gdy Robert, dysząc, gnał po leśnej ścieżce. Jego słomiany kapelusz sporządzono w rzecznego sitowia. Przepaska na biodra oraz mokasyny wykonane były z miejscowego zamszu.
Młody mężczyzna, biegnąc, oszczędzał nieco lewą nogę. Bandaż na udzie pokrywał jedynie zresztą powierzchowną ranę. Nawet ból wywołany oparzeniem dawał swego rodzaju satysfakcję, gdyż przypominał mu o ile lepsze jest bliskie chybienie od jego alternatywy.
Przywołał obraz wysokiego ptaka, spoglądającego z niedowierzaniem na strzałę, która przeszyła mu mostek, i jego laserowego karabinu padającego na leśną ściółkę, wypuszczonego ze sparaliżowanych śmiercią szponów.
Na grani panował spokój. Niemal jedynymi dźwiękami były jego miarowy oddech oraz cichy zgrzyt mokasynów uderzających kamyki. Strużki potu wysychały szybko, gdy wietrzyk muskał jego ramiona i nogi, pozostawiając na nich ślady gęsiej skórki. W miarę jak piął się w górę, dotyk wiatru stawał się coraz świeższy. Stok, po którym wiła się ścieżka, zwężał się, aż wreszcie Robert wydostał się ponad poziom drzew, pomiędzy wyniosłe grzbiety wzgórz szczytu grani.
Nagłe ciepło słońca było czymś mile widzianym teraz, gdy jego skóra stała się niemal równie ciemna jak kora orzecha foon. Stała się też teraz twardsza, dzięki czemu ciernie i pokrzywy mniej mu dokuczały.
Zaczynam zapewne wyglądać jak Indianin z dawnych czasów — pomyślał z odrobiną rozbawienia. Przeskoczył nad leżącą na ziemi kłodą i popędził w dół prowadzącym w lewo odgałęzieniem ścieżki.
Jako dziecko przywiązywał wielką wagę do swego nazwiska. Mały Robert Oneagle nigdy nie musiał odgrywać czarnego charakteru, gdy dzieci bawiły się w Rewoltę Konfederacji. Zawsze był wojownikiem Czirokezów lub Mohawków, który wrzeszczał wniebogłosy odziany w imitację skafandra kosmicznego i pokryty farbą wojenną na niby, kładąc trupem z lasera żołnierzy dyktatora podczas Wojny Satelitów Energetycznych.
Kiedy to wszystko się skończy, będę musiał poznać bliżej historię genetyczną mojej rodziny — pomyślał Robert. — Ciekawe, jak wielka jej część jest naprawdę indiańska.
Białe, puszyste stratusy przesuwały się wzdłuż wału wysokiego ciśnienia na północ. Wydawało się, że dotrzymują mu kroku, gdy biegł poprzez wierzchołki gór, mijając długie wzgórza, które wiodły ku domowi.
Ku domowi.
Łatwo mu było to powiedzieć teraz, gdy miał do wykonania robotę pod drzewami i otwartym niebem. Teraz mógł myśleć o tych katakumbicznych jaskiniach jak o domu, gdyż stanowiły one schronienie w niepewnych czasach.
I czekała tam Athaclena.
Nie było go dłużej niż się spodziewał. Ta podróż zawiodła go wysoko w góry, aż do Spring Yalley. Werbował ochotników i nawiązywał kontakty, a także powiadamiał o wszystkim ogół.
Rzecz jasna, on i jego towarzysze, partyzanci, stoczyli też parę potyczek z nieprzyjacielem. Robert wiedział, że to drobiazgi — mały patrol Gubru tu i ówdzie wciągnięty w pułapkę i unicestwiony aż do ostatniego nieziemca. Ruch oporu uderzał jedynie wtedy, gdy totalne zwycięstwo wydawało się prawdopodobne. Nie mogło być żadnych niedobitków, którzy powiadomiliby gubryjskie dowództwo naczelne, że Ziemianie nauczyli się, jak być niewidzialnymi.
Choć były to niewielkie zwycięstwa, uczyniły cuda dla morale. Niemniej, mimo że mogli sprawić, by Gubru tu w górach zrobiło się odrobinę gorąco, jaką osiągną z tego korzyść, jeśli nieprzyjaciel będzie się trzymał z daleka od ich zasięgu?
Większą część swej podróży poświęcił na sprawy niemal nie związane z ruchem oporu. Dokądkolwiek się udał, natychmiast otaczały go szymy, które krzyczały i paplały z radości na widok jedynego pozostałego na wolności człowieka. Ku frustracji Roberta wydawały się absolutnie szczęśliwe, gdy mogły go uczynić nieoficjalnym sędzią, rozjemcą i ojcem chrzestnym nowo narodzonych dzieci. Nigdy dotąd nie odczuwał tak mocno ciężarów, którymi Wspomaganie obarczało gatunek opiekunów.
Nie miał, rzecz jasna, pretensji do szymów. Wątpił, by kiedykolwiek w krótkiej historii ich gatunku tak wielka liczba neoszympansów była odcięta od kontaktu z ludźmi przez podobnie długi czas.
Wszędzie dokąd się udawał, dowiadywano się, że ostatni człowiek w górach nie złoży wizyty w żadnym przedinwazyjnym budynku ani nawet nie spotka się z nikim, kto miałby ubranie lub jakiekolwiek przedmioty nie garthiańskiego pochodzenia. Gdy rozeszła się wiadomość o tym, w jaki sposób gazowe roboty nieziemców odnajdują cele, szymy zaczęły przenosić całe osady w inne miejsce. Rozpowszechniło się chałupnictwo. Wskrzeszano zapomniane sztuki przędzenia i tkania, garbarstwa i łatania obuwia.
W gruncie rzeczy szymy w górach radziły sobie całkiem nieźle. Jedzenia było pod dostatkiem, a młodzież nadal uczęszczała do szkół. Tu i ówdzie nieliczni bardziej odpowiedzialni osobnicy zaczęli nawet organizować na nowo Projekt Odnowy Ekologicznej Garthu. Utrzymywali w ruchu najbardziej nie cierpiące zwłoki programy i posiłkowali się improwizacją, by zastąpić nieobecnym ludzkich ekspertów.
Robert przypomniał sobie, że pomyślał: Być może właściwie nas nie potrzebują.
W dawnych czasach, zanim ludzkość przebudziła się i stała rozsądna, jego własny rodzaj zbliżył się na odległość włosa do zamienienia swej rodzinnej Ziemi w ekologiczne piekło. Straszliwej katastrofy uniknięto z największym wysiłkiem. Gdy się o tym wiedziało, upokarzał widok wielkiej liczby tak zwanych podopiecznych zachowujących się bardziej racjonalnie niż ludzie na zaledwie stulecie przed Kontaktem.
Czy naprawdę mamy jakiekolwiek prawo, by bawić się w Boga z tymi istotami? Może kiedy to się skończy, powinniśmy po prostu odejść i pozwolić, by sami wypracowali własną przyszłość.
Romantyczny pomysł. Był jednak, rzecz jasna, pewien szkopuł.
Galaktowie nigdy nam na to nie pozwolą.
Nie zabraniał im więc tłoczyć się wokół siebie, pytać o radę i nadawać dzieciom imiona na jego cześć. Potem, gdy zrobił już wszystko, co w tej chwili było możliwe, wyruszył z powrotem do domu. Sam, gdyż w tej chwili żaden szym nie mógłby dotrzymać mu kroku.
Z radością przywitał samotność, jakiej zaznawał gdzieś od wczoraj. Dała mu ona czas na rozmyślania. W ciągu ostatnich tygodni miesięcy od tego straszliwego popołudnia, gdy jego umysł zawalił się pod ciosami pięści cierpienia i Athaclena weszła do jego wnętrza, by mu pośpieszyć na ratunek, zaczął się dowiadywać o sobie bardzo wielu rzeczy. Co dziwne, okazało się, że to nie bestie i potwory jego nerwic liczą się najbardziej. Z nimi łatwo mógł sobie poradzić, gdy tylko stawił im czoła i dowiedział się, czym są naprawdę. Zresztą nie były one zapewne gorsze niż nie rozwiązane sprawy z przeszłości ciążące brzemieniem innym osobom.
Nie, ważniejsze było to, że wziął się za bary z tym, kim był jako człowiek. Ta podróż dopiero się rozpoczęła, lecz Robertowi podobał się kierunek, w którym zdawała się go prowadzić.
Ominął truchtem zakręt górskiej ścieżki i wbiegł w cień wzgórza, mając słońce za plecami. Przed nim, na południu, leżały skaliste, wapienne formacje ukrywające Dolinę Jaskiń.
Robert zatrzymał się, gdy jego wzrok przyciągnął metaliczny błysk. Coś zaiskrzyło się ponad wzniesieniami po drugiej stronie doliny, w odległości jakichś dziesięciu mil.
Gazowe roboty — pomyślał. W tej okolicy technicy Benjamina wykładali próbki wszystkiego od sprzętu elektronicznego, poprzez metale, aż po ubrania, celem odkrycia, co przyciąga gubryjskie maszyny. Robert miał nadzieję, że poczynili jakieś postępy w czasie jego nieobecności.