Выбрать главу

Niemniej, w jakimś sensie, niemal go to już nie obchodziło. Czuł się pewnie z nowym łukiem w ręku. Szymy z gór wolały potężne kusze i arbalety domowej roboty, które wymagały mniejszej koordynacji, lecz większej, małpiej siły do kręcenia korbą. Efekt użycia wszystkich trzech rodzajów broni był taki sam… martwe ptaki. Wykorzystanie starożytnych umiejętności i archaicznych narzędzi obróciło się w elektryzujący motyw, pozostający w harmonii z legendą Klanu Dzikusów.

Wszystko to miało też niepokojące konsekwencje. Pewnego razu, po udanej zasadzce, zauważył, że niektóre z miejscowych, górskich szenów oddalają się ukradkiem z obozu. Wśliznął się w cienie i podążył za nimi ku czemuś, co wyglądało na urządzone potajemnie ognisko w położonym na boku kanionie.

Wcześniej, gdy pozbawiali pokonanych Gubru broni i odnosili na bok ich ciała, Robert zauważył, że niektóre z szymów spoglądają na niego ukradkiem, być może z poczuciem winy. Tej nocy obserwował z pogrążonego w mroku zbocza jak sylwetki o długich ramionach tańczyły w świetle ogniska pod rozproszonymi na niebie gwiazdami. Coś piekło się na rożnie nad płomieniami. Na wietrze unosił się słodki, przesączony dymem aromat.

Robert odniósł wrażenie, że jest kilka rzeczy, których szymy wolały nie pokazywać swym opiekunom. Skrył się z powrotem w cieniach i wrócił do głównego obozu, pozwalając im na ich rytuał.

Te obrazy wciąż migotały w jego umyśle niczym dzikie, drapieżne fantazje. Robert nigdy nie zapytał, co robiono z ciałami martwych Galaktów, od tej chwili jednak nie mógł myśleć o nieprzyjacielu, nie wspominając owego aromatu.

Gdyby tylko istniał sposób na zwabienie większej ich liczby w góry — zamyślił się. Jedynie pod osłoną lasu możliwe wydawało się zadanie ciosu najeźdźcom.

Popołudnie skłaniało się ku wieczorowi. Czas było kończyć długi trucht ku domowi. Robert odwrócił się i już miał zamiar ruszyć w dół, gdy zamarł nagle. W powietrzu unosiło się coś niewyraźnego co zdawało się fruwać na samej krawędzi jego wzroku, jak gdyby jakaś sprytna ćma tańczyła dokładnie na obszarze jego ślepej plamki. Wydawało się, że nie sposób na to spojrzeć wprost.

Och — pomyślał Robert.

Dał sobie spokój z próbami skupienia na tym wzroku i odwrócił twarz, pozwalając, żeby ta dziwna nie-rzecz ścigała go. Pod jej dotykiem płatki umysłu Roberta rozchyliły się niczym kwiat otwierający się na słońcu. Trzepotliwe jestestwo zatańczyło bojaźliwie i zamrugało do niego… prosty glif sympatii i łagodnego rozbawienia, który mógł łatwo zrozumieć nawet cuchnący drogą, różowo-brązowy człowiek o grubych mięśniach i owłosionych ramionach.

— Bardzo zabawne, Clennie — Robert potrząsnął głową, lecz kwiat otworzył się jeszcze szerzej i człowiek wykennował ciepło. Nie trzeba mu już było mówić, w którą stronę ma iść. Wiedział to. Skręcił z głównego szlaku i wskoczył na wąską ścieżkę wydeptaną przez zwierzynę.

W połowie drogi do szczytu grani natknął się na brązową postać wylegującą się w cieniu ciernistego krzewu. Szen podniósł wzrok znad książki o papierowych stronach i pomachał leniwie ręką.

— Cześć, Robert. Wyglądasz znacznie lepiej, niż kiedym cię ostatnio widział.

— Fiben! — Robert uśmiechnął się. — Kiedy wróciłeś? Szym stłumił znudzone ziewnięcie.

— No, z jaką godzinę temu. Chłopaki z jaskiń na dole posłały mnie od razu tutaj, cobym się zobaczył z jej znakomitością. Znalazłem coś dla niej w mieście. Przepraszam, że nie mam nic dla ciebie.

— Czy miałeś jakieś kłopoty w Port Helenia?

— Hmmm, no więc, tak jakby. Troszkie tańczyłem, troszkie się drapałem i troszkie pohukiwałem.

Robert uśmiechnął się. „Akcent” Fibena był zawsze najwyraźniejszy wtedy, gdy miał on do przekazania ważne wiadomości. To ułatwiało mu przeciąganie opowieści. Jeśli mu na to pozwolić, z pewnością zajmie im całą noc.

— Hmm, Fiben…

— Tak, tak. Ona jest tam — szym wskazał dłonią w stronę szczytu grani. — I to w całkiem opętanym nastroju, jeśli mnie o to pytasz. Ale nie pytaj. Jestem tylko szympansem. Zobaczymy się później, Robercie.

Ponownie zajął się książką. Nie stanowił dobrego przykładu pełnego uszanowania podopiecznego. Robert uśmiechnął się.

— Dziękuję, Fiben. To na razie. Pobiegł ścieżką w górę.

Athaclena nie zadała sobie trudu, by się odwrócić, gdy się zbliżał, gdyż powiedzieli już sobie „cześć”. Stała na szczycie wzgórza, spoglądając na zachód z twarzą zwróconą ku słońcu, a rękami wyciągniętymi przed siebie.

Robert natychmiast wyczuł, że unosi się teraz nad nią kolejny glif, podtrzymywany przez falujące witki jej korony. Mógł robić wrażenie. Porównywanie do niego jej wcześniejszego drobnego pozdrowienia byłoby czymś takim, jak zestawienie nieprzyzwoitego limeryku z „Xanadu”. Robert go nie widział, nie mógł nawet zacząć kennować jego złożonością, glif jednak tam był, niemal wyczuwalny dla jego wyostrzonego zmysłu empatii.

Zdał też sobie sprawę, że dziewczyna trzyma coś pomiędzy rękoma… jakby cienką nitkę niewidzialnego ognia — wyczuwalną raczej intuicją niż wzrokiem — która przebiegała łukiem przez przerwa dzielącą jedną dłoń od drugiej.

— Athacleno, co to…

Przerwał nagle, gdy obszedł ją naokoło i ujrzał jej twarz.

Jej rysy uległy zmianie. Większość człekopodobnych konturów, które ukształtowała w ciągu tygodni ich wygnania, była nadal na miejscu, coś jednak, co zastąpiły, powróciło, choćby tylko na chwilę. W jej usianych złotymi cętkami oczach widniał nieziemski blask. Wydawało się, że tańczy on w rytmie tworzącym kontrapunkt z pulsowaniem na wpół widocznego glifu.

Zmysły Roberta stały się teraz wrażliwsze. Spojrzał ponownie na, nitkę w jej rękach i przeszył go dreszcz rozpoznania.

— Twój ojciec…?

Athaciena błysnęła białymi zębami.

— With-tanna Uthacalthing bellmam-t’hoo, haoon’nda…!

Zaczerpnęła głęboko tchu przez szeroko rozwarte nozdrza. Zdawało się, że jej oczy — oddalone od siebie tak daleko, jak to tylko możliwe — zabłysły.

— Robercie, on żyje!

Młodzieniec mrugnął. Jego umysł zalały pytania.

— To wspaniale! Ale… ale gdzie? Czy wiesz coś o mojej matce? O rządzie? Co on mówi?

Athaclena nie odpowiedziała mu natychmiast. Podniosła w górę nitkę. Wydało się, ze światło słońca przebiegło w górę i w dół po całym jej napiętym odcinku. Robert mógłby przysiąc, że usłyszał dźwięk, prawdziwy dźwięk, wydobywający się z brzdąkającego włókna.

— With-tanna Uthacalthing!

Wydawało się, że Athaclena patrzy prosto w słońce.

Roześmiała się. Stała się teraz kimś trochę innym niż ta poważna dziewczyna, którą znał. Zachichotała na sposób tymbrimski i Robert bardzo się cieszył, że to nie on jest przedmiotem tej wesołości. Tymbrimski humor nader często oznaczał, że komuś innemu, kiedyś wkrótce, z całą pewnością nie będzie do śmiechu.

Podążył w ślad za jej spojrzeniem ponad doliną Sindu, gdzie eskadra wszechobecnych gubryjskich transportowców posuwała się po niebie z cichym jękiem. Ponieważ Robert nie potrafił prześledzić nic więcej niż tylko zarysy jej glifu, jego umysł poszukał czegoś mu pokrewnego pośród ludzkich wyobrażeń i znalazł to. W jego myślach ukształtowała się przenośnia.

Nagle uśmiech Athacleny stał się czymś drapieżnym, niemal kocim. Zaś statki wojenne odbijające się w jej oczach przybrały postać zadowolonych z siebie, nie podejrzewających niczego myszy.