Kiedyś jeden z jej wujów mówił, że gdy spojrzy się na opakowanie do góry nogami, wtedy część kapelusza, ucho wesołego żeglarza i kawałek jego kołnierzyka tworzy obrazek kobiety bez ubrania, lecz Akwila nigdy nie potrafiła tego zobaczyć, nie rozumiała zresztą, po co ktoś miałby coś takiego robić.
Delikatnie rozwinęła zawiniątko i powąchała zawartość. Pachniało babcią. Poczuła, jak jej oczy wypełniają się łzami. Nigdy wcześniej nie płakała po babci Dokuczliwej, nigdy.
Płakała nad martwym jagniątkiem czy skaleczonym palcem i kiedy nie mogła postawić na swoim, ale nigdy po babci. Jakoś wydawało jej się to niewłaściwe.
I teraz też nie płaczę po babci, pomyślała, starannie wkładając zawiniątko do kieszeni fartuszka. Nie dlatego, że babcia nie żyje…
Chodziło o zapach. Babcia Dokuczliwa pachniała owcami, terpentyną i tytoniem Wesoły Żeglarz. Te trzy wonie mieszały się i powstawał jeden zapach, który dla Akwili był zapachem Kredy. Otaczał babcię Dokuczliwą jak chmura i oznaczał ciepło, ciszę i przestrzeń, wokół której obracał się cały wszechświat…
Cień przepłynął ponad jej głową. Myszołów nurkował z nieba prosto na Fik Mik Figle.
Zerwała się na równe nogi i zamachała rękami.
— Uciekajcie! Kryjcie się! On was zabije!
Popatrzyli na nią jak na wariatkę.
— Proszę się nie denerwować, panienko — uspokoił ją Rozbój.
Ptak dźwignął się znowu w górę, ale gdy był tuż nad ziemią, coś malutkiego się z niego zsunęło. Kiedy leciało w dół, wysunęło dwa skrzydła i zaczęło wirować niczym klonowy nosek, co znakomicie spowolniło spadanie.
To był praludek, który koziołkując jak szalony, spadał, aż z rozpędem uderzył o ziemię. Podniósł się, przeklinając sążniście, po czym upadł znowu, nie przerywając wiązanki.
— Świetnie wylądowałeś, Hamisz — powitał go Rozbój. — Wirowaniem spowolniłeś opadanie. Uderzenie o ziemię wcale nie było takie mocne.
Hamisz tym razem zdołał się utrzymać na nogach. Oczy zakrywała mu para gogli.
— Nie sądzę, bym mógł tego używać — powiedział, próbując zdjąć z siebie uprząż z kawałkami drewienek. — Z tymi skrzydłami czuję się jak latająca wróżka.
— Jakim cudem przeżyłeś? — zapytała Akwila.
Maleńki pilot próbował zlustrować ją z góry w dół, ale udało mu się tylko spojrzeć w górę i jeszcze w górę.
— Co to za ludzkie dziecko, które wymądrza się na temat awiacji? — zapytał.
Rozbój odchrząknął.
— To wiedźma, Hamisz. Spokrewniona z babcią Dokuczliwą.
Na obliczu pilota pojawiło się przerażenie.
— Nie miałem nic złego na myśli, panienko — powiedział, cofając się. — To jasne, że wiedźma zna się na wszystkim. Ale to tylko tak źle wygląda, panienko. Zawsze pilnuję się, by lądować na czole.
— Tak, bardzo się pilnujemy, by na czoło trafiało to co najważniejsze — dodał Rozbój.
— Czy widziałeś kobietę z małym chłopcem? — zapytała Akwila.
Hamisz rzucił na Rozbója spłoszone spojrzenie, ale ten uspokoił go skinięciem głowy.
— Owszem, widziałem — powiedział Hamisz. — Na czarnym koniu, jechała w stronę wzgórz diabelnie…
— Nie używamy brzydkich wyrazów przy wiedźmie! — zagrzmiał Rozbój.
— Błagam o przebaczenie, panienko. Jechała szybko jak cholera — powiedział Hamisz, który wyglądał w tej chwili tchórzliwiej niż jakikolwiek tchórz. — Zauważyła mnie i zawołała mgłę. Nie wiem, gdzie pojechała, ale na pewno na drugą stronę.
— Po drugiej stronie jest niebezpiecznie — rzekł powoli Rozbój. — Złe rzeczy tam się dzieją. I jest lodowato. Nie powinno się tam brać małego dziecka.
Na wzgórzach było upalnie, ale Akwila poczuła, jak robi jej się zimno. Żeby nie wiem jak było groźnie, pomyślała, ja się tam wybiorę. Nie mam wyjścia.
— Druga strona? — zapytała.
— Tak. Świat magii — wyjaśnił Rozbój. — Tam można spotkać… prawdziwe zło.
— Potwory?
— Wszystko, co tylko złego zdołasz wymyślić. Dokładnie to, co złego potrafisz wymyślić.
Akwila zamknęła oczy.
— Gorszego od Jenny? Gorszego niż jeździec bez głowy?
— To była tylko przygrywka. Po drugiej stronie jest kraina złych czarów, panienko. Kraina, w której sprawdzają się sny. Świat Królowej.
— Ale przecież to nie brzmi wcale… — zaczęła Akwila, lecz w tej chwili przypomniała sobie niektóre swoje sny, takie, z których obudzenie jest wybawieniem. — Nie mówimy tu o miłych snach, prawda? — upewniła się.
Rozbój potrząsnął głową.
— Nie, panienko. O tych innych.
A ja mam się z nimi zmierzyć z patelnią w dłoni i „Chorobami owiec”, pomyślała Akwila. Wyobraziła sobie małego Bywarta pomiędzy potworami. Które najprawdopodobniej nie miały żadnych cukierków.
— No dobrze — westchnęła. — Jak się tam dostać?
— A nie znasz drogi? — zapytał Rozbój.
Nie takiej odpowiedzi się spodziewała. Myślała raczej, że usłyszy: „Och, nie możesz tego zrobić, jesteś przecież małą dziewczynką, ani się waż!”. Właściwie nie tyle się tego spodziewała, ile miała nadzieję. A one zachowywały się, jakby to był po prostu doskonały pomysł…
— Nie, zupełnie nic o tym nie wiem! Niczego takiego wcześniej nie robiłam! Proszę, pomóżcie mi.
— To prawda, Rozboju — odezwał się jeden z Figli. — Ona jest nowa w tym fachu. Weź ją do wodzy.
— Nawet babcia Dokuczliwa nigdy nie poszła zobaczyć się z wodzą w jej własnej grocie! — żachnął się Rozbój. — To nie…
— Cicho! — uciszyła ich Akwila. — Nie słyszycie?
Figle rozejrzały się dookoła.
— Co mamy słyszeć?
Pomruk.
Mieli wrażenie, że murawa się porusza. Niebo stało się przezroczyste, jakby znaleźli się wewnątrz ogromnego diamentu. W powietrzu zapachniało śniegiem.
Hamisz wyciągnął z kamizelki fujarkę i zagrał. Akwila nic nie usłyszała, ale po chwili z nieba doszedł ich krzyk.
— Dam wam znać, co się dzieje! — wykrzyknął Hamisz i ruszył przez murawę. W biegu podniósł ręce w górę.
Przebierał nogami bardzo szybko, ale lot myszołowa był szybszy i ptak płynnie złapał go w biegu. Hamisz wspiął się po jego piórach, a myszołów, trzepocząc skrzydłami, już unosił się w górę.
Pozostałe Figle uformowały krąg wokół Akwili, tym razem wyciągnęły miecze.
— Jaki jest plan, Rozbój? — zapytał jeden z nich.
— Jak tylko widzimy cokolwiek, atakujemy. Zgoda?
Odpowiedział mu głośny aplauz.
— To świetny plan — oznajmił Głupi Jaś.
Na ziemi pojawił się śnieg. Nie pojawiał się w normalny sposób, spadając z nieba, raczej powstawał w wyniku procesu odwrotnego do topienia. Powstawał tak szybko, że Fik Mik Figle po chwili stały w śniegu po pas, a po jeszcze jednej — po szyję. Te mniejsze po prostu znikały, spod bieli dochodziły tylko stłumione przekleństwa.
A potem pojawiły się psy. Stąpały ciężko, idąc w stronę Akwili, z wyraźnie groźnymi zamiarami. Były wielkie, czarne, mocno zbudowane, miały ogromne pomarańczowe ślepia i już z oddali dochodziło ich głuche warczenie.
Sięgnęła do kieszeni fartuszka i wyciągnęła ropucha, który zamrugał w jasnym blasku.
— O co chodzi?
Akwila skierowała jego głowę w stronę nadchodzących stworów.
— Co to za psy? — zapytała.
— Piekielna sfora! Niedobrze! Oczy z ognia, a zęby z ostrzy sztyletów!
— Co powinnam w takiej sytuacji zrobić?