Выбрать главу

Philip Athans

Wrota Baldura II: Cienie Amnu

Dla grupy:

Gordona

Laury

Mike’a

Andy’ego

Erica

Carla

i Julie

Rozdział pierwszy

Późnym latem Roku Sztandaru Abdel Adrian, syn boga mordu, wrócił do Candlekeep jako bohater.

Bramy, które zaledwie kilka tygodni temu przed nim zamknięto, tym razem były otwarte. Człowiek, którego znał przez całe życie, który oskarżył go o morderstwo, który zamknął go jak zwierzę, który wręcz przekazał go w szpony Żelaznego Tronu, objął go z uśmiechem ulgi oraz pewności siebie.

– Abdelu – powiedział Tethtoril ze łzami napływającymi do oczu. – Abdelu, tak się cieszę, że do nas wróciłeś. Mogę mieć jedynie nadzieję, że tym razem twój pobyt będzie długi i…

– Abdel! – rozległ się za nim cienki, przenikliwy głos. Abdel odwrócił się, by ujrzeć twarz, której nie widział od… jak dawna? Roku?

– Imoen – wydyszał Abdel, idąc na spotkanie gwałtownemu uściskowi dziewczyny. – Imoen, wyrosła z ciebie…

– Nie mów tego, Abdelu – przerwała, jej głos złagodził uśmiech.

– Jesteś cudem dla oczu pełnych bólu – powiedział jej i znów się uścisnęli.

Przytrzymała go i powiedziała – Przykro mi z powodu Goriona. Tak mi przykro.

Abdelowi dech uwiązł w gardle i zmusił się do znużonego westchnienia.

– Nie zginął na próżno – pocieszył Tethtoril.

Abdel podniósł wzrok i zdumiał się, widząc, że Tethtoril wydaje się być jeszcze bardziej oddalony. Po niebie nad tajemniczą twierdzą Candlekeep przelewały się zielono-szare obłoki. Abdel mógł wyczuć błyskawicę, lecz jej nie widział. Był uradowany, mogąc wrócić do domu z wysoko uniesioną głową, powietrze było jednak ciężkie i kogoś brakowało – nie, więcej niż tylko kogoś, zbyt wielu osób. Gdzie była Jaheira? Przecież miała wrócić z nim z Wrót Baldura, i był też Xan, ale czy nie zagubił się gdzieś po drodze? Abdel pamiętał, jak Xan kłócił się z ghulem Korakiem, a potem coś się stało…

– Abel – wyszeptała Imoen i mężczyzna poczuł na nagiej piersi jej chłodny oddech. Abdel nie pamiętał, by zdejmował koszulę. Imoen zatrzęsła się z zimna, a on spojrzał na nią. Był wyższy od dziewczyny o mniej więcej pół metra. Imoen zaczynała nabierać kształtów, jej dziecięce, wydłużone kończyny nabierały proporcji, biodra zaokrąglały się, a żebra pokrywały gładką, białą skórą. Miała długie włosy, które powiewały Abdelowi w twarz, kłując go w oczy. Zaśmiał się cicho i spróbował odsunąć ją delikatnie, ale nie chciała puścić.

Jej lekki uścisk na jego silnych rękach zacieśnił się, a później jeszcze bardziej, gdy wyszeptała – Co się ze mną dzieje?

Znów wypowiedział jej imię, po czym skrzywił się, gdy jej paznokieć przebił mu skórę. Z rany wypłynęła krew, ściekając po czubku jej palca na nadgarstek.

– Coś się ze mną dzieje – wyszeptała, a jej głos zniekształcił się w gardłowy, nieludzki pomruk. Wręcz warknęła, spryskując Abdela zimną jak lód śliną.

– Imoen – powiedział, a gdy nie odpowiedziała, odepchnął ją z większą siłą. Mógł być jedynym człowiekiem na Wybrzeżu Mieczy, zdolnym zmierzyć się z jej nagle ponadludzką siłą, nie miał jednak czasu, by cieszyć się swym fizycznym męstwem. Syknął na widok twarzy młodej dziewczyny. Jej subtelne rysy były wykrzywione i paskudne, usta zaś stawały się rozwartą, najeżoną kłami otchłanią. Wystrzelił z nich język, rozdwojony i długi jak u żmii, liżąc nagą pierś Abdela. Jego dotyk był tak mroźny, że ogromny najemnik zadrżał.

Istota, która była niegdyś Imoen, wydała z siebie taki odgłos, że Abdel wrzasnął z przerażenia. Czerwieniejące oczy Imoen wybałuszyły się do wielkości przekraczającej kilkakrotnie ich naturalny rozmiar i w równym stopniu było w nich widać przerażenie i zakłopotanie, co głód i niegodziwość. Z jej drżących ust, krwawiących w miejscach, gdzie ostre jak brzytwy kły naciskały na purpurową masę warg, wylał się strumień przekleństw.

Abdel odepchnął ją dalej. Jej naga skóra była lodowata pod dotykiem, szorstka, prawie jak łuski. Abdel sięgnął za siebie i znalazł rękojeść miecza. Miecz wydostał się ze zgrzytem metalu o metal, który harmonizował z przenikliwym skowytem Imoen-bestii. Abdel nie myślał o tym, co zamierza zrobić tej dziewczynie, którą znał od dziecka, która przez ich spędzone w odosobnieniu Candlekeep dzieciństwo tolerowała jego posępne nastroje, a czasami okrutne wyszydzanie, dziecku, które chciało mu towarzyszyć w jego przygodach i za każdym razem było odtrącane.

Abdel szybko i mocno skierował miecz w dół. Odciął jej głowę i wrzasnął, opadając na łamliwą, brązową trawę Candlekeep, i wciąż wrzeszczał, gdy się obudził, w kolejnym, zbyt rzeczywistym koszmarze.

Abdel mógł być bohaterem, jednak nie wrócił do Candlekeep. Najpierw ujrzał światło dochodzące od paleniska, następnie zamknął oczy i poczuł ciepło. Miedziana misa, pełna rozpalonych do czerwoności węgli, była dla niego zbyt blisko. Próbował się od niej odsunąć. Jego nagi grzbiet przesunął się o centymetr, zanim natrafił na szorstką, chłodną, kamienną ścianę. Abdel wzdrygnął się i znów wyprostował. Choć w tych pierwszych kilku chwilach pomiędzy snem a rzeczywistością starał się jak mógł, nie mógł odnaleźć szczęśliwego środowiska, jakiego żądało jego ciało.

Nie znające przebaczenia, żelazne kajdany ściskały mu nadgarstki, a odgłos łańcuchów, kiedy się poruszał, szydził z niego. Abdel warknął, wydając z głębi gardła niski, zwierzęcy odgłos, i zacisnął pięści.

Otworzył oczy i ujrzał, jak do celi wchodzi mężczyzna. Był niski i gruby, ze smrodliwym nadmiarem owłosienia na ciele, zlepionym potem ponad czarnym skórzanym pasem. Zwisały z niego na węższych paskach narzędzia, większości których Abdel nie rozpoznawał. Dziwny mężczyzna napotkał wzrok Abdela i uśmiechnął się, odsłaniając pojedynczy żółty ząb, wiszący z górnego dziąsła. Jego broda była nierówna, przedzielona blizną od oparzenia, która ani trochę nie dodawała atrakcyjności albo chociaż charakteru jego okrągłej twarzy.

– Obudziłeś się – mężczyzna powiedział powoli, wymawiając ostrożnie każde słowo, jakby język był dla niego nowy, a przynajmniej bardzo trudny.

– Klawisz… – zaczął mówić Abdel, po czym jego zaschnięte gardło zacisnęło się, a oczy zwilgotniały. Zassał powietrze i zaczął kaszleć od dymu z paleniska, odwodnienia oraz bólu z rany, której do tej pory nie pamiętał.

– Władca lochów – mruknął mężczyzna, odwracając wzrok od Abdela, po czym przystając, jakby po raz pierwszy zobaczył palenisko. Sięgając po pogrzebacz wiszący na ścianie na prawo od Abdela powiedział – Władca lochów, nie klawisz. To nie jest więzienie, to loch.

Abdel westchnął, starając się uchwycić puste, szkliste spojrzenie mężczyzny, jednak bezskutecznie. Ten człowiek był idiotą.

– Jak… – zaskrzeczał Abdel, gdy mężczyzna wsunął pogrzebacz między płonące węgle i przytrzymał go tam. – Jak się nazywasz, władco lochów?

Mężczyzna uśmiechnął się, lecz nie spojrzał na Abdela.

– Zgrywus – powiedział. – Nazywam się Zgrywus.

– Gdzie jestem? – spytał Abdel, któremu zaczynał tak naprawdę wracać głos. – Jak się tu znalazłem?

– U mojego szefa – wycedził Zgrywus, skrobiąc czubkiem żelaznego pogrzebacza o dno miedzianej misy. – Mój szef cię zabrał. Nie wiem, skąd cię zabrał.

– Kim jest twój szef? – zapytał Abdel, zerkając podejrzliwie na pogrzebacz. Czuł, jak gromadzi się gniew i choć zaczynał przypominać sobie, że próbował wyrwać łańcuchy ze ściany i nie udało mu się, starał się utrzymać głos tak spokojnym, jak tylko mógł.