Karmiła się na setkach, może tysiącach mężczyzn ze wszelkich ścieżek życia. Zakosztowała krwi pasterzy i książąt, generałów i pikinierów. Żywiła się szlachetną krwią elfów, gorzkimi płynami orków oraz wszelkimi rodzajami prymitywnych, czających się w cieniach stworów Podmroku. Smak krwi stał się dla niej niczym kuchnia dla żyjących. Czasami była dobra – dobrze przyrządzona przez bogate, wygodne życie – czasami pozostawiona sama sobie, by zatęchła lub skrzepła w błotnistych żyłach szefa kuchni. Krew Abdela nie była podobna do niczego, co próbowała wcześniej.
Dla ośrodków czuciowych jej języka Abdel był silnym, młodym mężczyzną, na jakiego wyglądał. Kiedy wydawało jej się, że głowa eksploduje jej w iskrach rozszalałego światła, zwyczajny smak przestał być ważny. Kiedy całe jej ciało doświadczyło tego wszystkiego, rozkwitło, rozświetliło się, wybuchało czerwonymi, wirującymi piekłami i przestała być drapieżcą, stając się kimś w rodzaju wyznawcy, błagając o łaskę niestałego lecz szczodrego boga.
Tak bardzo chciała to powtórzyć, że zmusiła się, by się od niego odczołgać. Żyła od stuleci i właśnie płynące z nich doświadczenie powstrzymywało ją. Zabrała mu już wystarczająco wiele krwi, by go oszołomić. Podziałało to na szczęście na jej korzyść. Abdel nie mógłby powiedzieć, że został ugryziony. Leżał na podłodze i pozwalał, by przepływały przez niego doznania. Dobrze się postarała przy tamowaniu krwawienia, kiedy jednak jej wzrok rozjaśnił się wystarczająco, by spojrzała znów na niego i ujrzała coś więcej niż świecące jasno bóstwo, zobaczyła, że rana już się zalecza. Powinien się uleczyć, lecz zdecydowanie nie tak szybko.
Grzbietem dłoni otarła krew z warg i podbródka, po czym wygłodniale zlizała ją, odwrócona nagimi plecami do Abdela, by nie mógł jej widzieć w tym dzikim momencie. Zaczął oddychać głęboko i regularnie, wiedziała, że wkrótce podniesie się i na nią spojrzy, jeśli już tego nie robił. Zaczęła szukać sukienki, znalazła ją i wsunęła przez głowę, starając się jak mogła, by wygładzić ją na biodrach bez potrzeby wstawania.
Nie sądziła, że byłaby zdolna wstać.
Abdel czuł mrowienie na szyi, a gdy podrapał się tam, zabolało trochę, lecz nie zwrócił na to uwagi. Oparł się na łokciu i choć był pewien, że ujrzy Bodhi obok siebie, wcale jej nie zobaczył. Zza niego dobiegł szelest ubrania i odwrócił się powoli, z ciężką głową i oklapłym ciałem. Była tam, wygładzając pomarszczoną suknię z czerwonego lnu na delikatnych, kształtnych biodrach. Abdel nie mógł się nie uśmiechnąć, choć wiedział, że musi wyglądać na rażonego miłością głupca.
Nie wiedział, co powiedzieć, więc wpatrywał się jedynie w nią, dopóki nie odwróciła ku niemu policzka, by rzucić nań okiem. Abdel nie był pewien, co czuć na temat jej wyraźnej niechęci, by na niego patrzeć. Poczuł się nagle bardzo nagi i sięgnął po spodnie, rzucone obok niego na podłogę.
– Nie zraniłem cię – powiedział cicho, z nadzieją.
– Nie – rzekła szybko na długim, świszczącym wydechu.
Założył spodnie, klnąc pod nosem na kłopoty, w jakie ich wciągał. Jego ręce były dziwnie słabe, trzęsły się lekko, a spodnie były lekko za ciasne.
– Gdzie pójdziesz? – zapytała go, a jej głos – już głośniejszy – odbił się echem po pustej, kamiennej komnacie, piwnicy w Miedzianej Mitrze.
Abdel nie odpowiadał przez czas, który wydawał się zbyt długi. Musiał określić, co miała na myśli. Sporo się zastanawiał, wracając po zabiciu Arana Linvaila i doszedł do pewnych wniosków.
– Wiesz, gdzie muszę iść – powiedział jej – czyż nie?
– Zabiłeś go w domu? – spytała za ściśniętym gardłem.
Wstał powoli z zesztywniałymi kolanami i przeszedł do schodów. Spojrzał na nią raz, oczyma ciężkimi, zamglonymi, trochę przyćmionymi, po czym wszedł na górę i sięgnął po płócienny worek nasączony krwią. Z góry schodów cisnął go Bodhi pod stopy. Kiedy odcięta głowa Arana Linvaila wytoczyła się ze środka, Bodhi wzięła głęboki oddech i próbowała zachować powagę.
– Nie muszę chyba zabijać kogoś innego za następne dwadzieścia tysięcy, prawda? – zapytał.
– Znasz dom wariatów? – spytała go.
Abdel pochylił głowę na bok, niczym pies. To było dziwne pytanie.
– Dom wariatów? – zapytał, schodząc po schodach, omijając krew, by stanąć przed nią.
Odwróciła się, by na niego spojrzeć, i w gasnącym świetle uznał, że mogła się zaczerwienić.
– Jest tam trzymana – powiedziała. – Obydwie są trzymane w Czarotwierdzy. To dom wariatów… azyl dla obłąkanych.
Abdel westchnął. Zaczynało mu się przeczyszczać w głowie i był taki zmęczony. Jego umysł był mieszaniną miliona uczuć i myśli, które nie miały dla niego sensu. Wiedział, że ta kobieta oraz jej przyjaciel Gaelan Bayle nim manipulują. Wiedział, że stał się celem dla Złodziei Cienia za coś, co zrobił Sarevok – to było śmieszne. Wiedział skądś, że młoda dziewczyna z jego przeszłości – przeszłości, która wydawała się równie odległa, jakby była zupełnie innym życiem – została w to wszystko wmieszana. Nie dbał już o to, kogo będzie musiał zabić, kto chciał ile złota lub co musiało się wydarzyć. Jedyną rzeczą, jaka miała dla niego sens, było odnalezienie Jaheiry oraz Imoen i zapewnienie im znów bezpieczeństwa. Były więc w domu wariatów, w więzieniu, lochu, nieważne. Wiedział, że do wszystkiego, co mówi mu Bodhi, jest przytwierdzonych więcej nitek, jednak będzie musiał je obciąć, gdy Jaheira i Imoen będą już bezpieczne.
– Gdzie jest to miejsce? – spytał.
– Jeden z moich braci tam jest – powiedziała.
– Co to ma ze mną wspólnego? – zapytał. – Jego też mam zabić?
– Nie – odparła Bodhi. – On jest po naszej stronie. Nazywa się Jon Irenicus.
– Jest szalony? – spytał Abdel, nie trudząc się wzmianką, że nie jest pewien, czy on i Bodhi znajdują się po tej samej stronie.
Tym razem spojrzała na niego ostro i odwróciła się równie szybko, jednak Abdel ujrzał w jej oczach nie dający pomylić się z niczym innym błysk złości.
– Przepraszam – powiedział szybko. Musiał wiedzieć, co ona wiedziała.
Bodhi opuściła ramiona i rzekła – Został fałszywie oskarżony, wmanipulowany przez Złodziei Cienia, którzy kontrolują azyl. Zabrali go tam, by usunąć go z drogi, by go torturować i uczynić go świadkiem wielkiego zła, jakie zamierzają popełnić.
Abdel przełknął ślinę zaschniętym nagle gardłem.
– Mają tam również Jaheirę i Imoen – dodała Bodhi. – Mogę cię tam zaprowadzić i pokazać drogę do środka. – Bodhi spojrzała na sufit. – Musi się zbliżać świt.
Abdel również zerknął na strop i nie znalazł tam odpowiedzi.
– Muszę iść – powiedziała.
– Jeśli Jaheira i Imoen są trzymane w tym domu wariatów, jak mówisz – rzekł do niej Abdel – nic nie powstrzyma mnie przed udaniem się tam.
– I pomożesz mojemu bratu? – spytała.
Abdel westchnął. Został wmanipulowany w to wszystko, ale…
– Oczywiście – obiecał.
– Muszę iść – wyszeptała, rysując coś w trocinach na podłodze. – Zobaczysz ten znak na ścianie u podstawy najwyższej wieży na wyspie. Tak szybko jak możesz, powiedz słowo nchasme, albo zostaniesz spalony na węgiel. Otworzy się dla ciebie droga.
– Poczekaj – powiedział, a w jego głosie wciąż siała zamęt nie podobająca mu się stanowczość. – Zostań ze mną. To znaczy… chodź ze mną.
Podeszła powoli do schodów i postawiła stopę na dolnym stopniu. Zbliżył się do niej o krok, lecz wiedziała, że nie podejdzie bliżej.