– Nie mogę – odrzekła po prostu. – To niemal…
– Bodhi – powiedział.
– Kapitan może cię tam zaprowadzić – rzekła donośnym i wyraźnym głosem. – Jest tam tylko jeden dom wariatów. Jest na wyspie. Będziesz potrzebował łodzi. Błagam cię… błagam cię, żebyś tam poszedł. I pamiętaj słowo…
– Nchasme – powtórzył, zerkając na trociny. Narysowała dwie faliste, równoległe linie, niczym woda, z czymś, co mogło być okiem pomiędzy nimi, z prawej strony.
Spojrzała na niego z zaczerwienionymi oczyma. Z mizernym, wymuszonym uśmiechem weszła po schodach, otworzyła drzwi i szybko przez nie przeszła.
Rozdział ósmy
Przybrawszy postać nietoperza, Bodhi wzleciała z całą swą wciąż jeszcze sporą siłą, by ścigać się z jaśniejącym niebem, ku poszarpanym, nie przebaczającym wieżom azylu.
Osiadła na wysokim minarecie i odwróciła twarz ku wschodowi. Niebo miało kolor granatu, który stał się jaśniejszy, bardziej niebieski, gdy znów przeobraziła się w kobietę. Wisząc dwadzieścia metrów nad ziemią w wąskim, roztrzaskanym oknie, Bodhi parsknęła, widząc plamkę na szaro-brązowym horyzoncie, która wkrótce eksploduje w światło, mogące spalić ją na popiół swymi pierwszymi, nieśmiałymi promieniami. Bodhi nienawidziła słońca, gardziła światłem. Każdy dzień kpił z niej, pokazywał jej, że tak długo jak będzie żyła – przez kolejne stulecia władczej nieśmiertelności – wciąż będzie miała słabość.
Spojrzała na roztrzaskujące się w dole o skały fale i pomyślała o Abdelu. Przepłynęła przez nią fala potęgi, popychana boską krwią wciąż jeszcze krążącą w jej żyłach. Uśmiechnęła się, pozwalając, by jej długie, zgrabne, drapieżne kły wysunęły się z ochronnych objęć dziąseł. Syknęła na słońce, gdy jego pierwszy promień wyłonił się zza horyzontu.
Światło dotknęło jej dłoni, gdy, wciąż sycząc w bezsilnym uporze, zaczynała zatrzaskiwać za sobą okiennicę. Poczuła nieprzyjemne ciepło, zahaczające o skraj bólu. Bodhi domknęła okiennicę i przytrzymała oparzoną dłoń. Światło słońca ledwo ją dotknęło. Powinna się całkowicie spalić, lecz była jedynie pocałowana czerwienią.
Uśmiechnęła się i wciągnęła powietrze, niemal zastanawiając się, czy nie otworzyć szeroko okiennic, by rzucić wyzwanie znienawidzonemu słońcu. Zamiast tego podeszła do drzwi prowadzących do schodów na dół, do małego, zamkniętego pomieszczenia, w którym znajdowała się stara, zniszczona trumna.
Abdel, pomyślała. Syn Bhaala.
Odkąd Minsc zaczął pracować w Miedzianej Mitrze, miejsce to stało się czyste jak nigdy dotąd. Po całej nocy pracy rudowłosy szaleniec zawsze zostawał przez poranek, by posprzątać, i nie szedł spać, dopóki miniaturowy, gigantyczny, przestrzenny chomik, którego nosił, nie powiedział mu, że wszystko jest w porządku. Nikt nie cieszył się z tego bardziej niż Abdel, który wrócił do tawerny wyczerpany, wciąż tkwiąc w pożyczonych spodniach i potrzebując łodzi.
Kiedy wielki najemnik wszedł po schodach z piwnicy, Minsc powitał go uśmiechem i powiedział – Wielki człowiek, Boo. To jest wielki człowiek!
– Minscu – rzekł Abdel. – Potrzebuję twojej pomocy.
Minsc uśmiechnął się i spojrzał na małe zwierzątko siedzące wygodnie na jego ramieniu, przytaknął i powiedział – Cokolwiek zechcesz, jeśli pomożesz mi przenieść kapitana.
Abdel wszedł do wspólnej sali, ciemnego pomieszczenia, które pachniało dużo lepiej niż ostatnim razem, gdy Abdel tu był. Nie było tu okien i choć na zewnątrz świeciło jasno słońce, Minsc pracował przy blasku jednej świecy. W wyjątkowo ciemnym rogu znajdował się siwy, stary mężczyzna, śpiący i chrapiący głośno.
– Kapitan? – spytał Abdel, jak przez mgłę rozpoznając starego pijaka.
Minsc przytaknął, wciąż się uśmiechając, i podszedł do mężczyzny.
– Idziemy, kapitanie Havarian! Zamykamy!
Abdel uśmiechnął się po raz pierwszy od dawna i próbował pomyśleć o bogu, któremu mógłby podziękować.
– Ten człowiek ma statek? – zapytał Minsca.
Minsc wzruszył ramionami, lekko stukając starca w twarz.
– Podobno jest jakimś wielkim pirackim kapitanem, jednak bywa tu samotnie każdej nocy, odkąd ja tu jestem.
– Muszę go obudzić – powiedział Abdel, rozglądając się, dopóki jego wzrok nie spoczął na wiadrze Minsca. – Potrzebuję statku.
Abdel podniósł wiadro i wylał całą wodę prosto w twarz starca. Havarian wrócił gwałtownie do przytomności, rycząc słowa, które sprawiły, że nawet Abdel się zaczerwienił. W końcu warknął – Zatapiają nas, chłopaki, jesteśmy na mieliźnie!
Minsc roześmiał się głośno, a Abdel położył dłoń na ramieniu bredzącego pirata w bezowocnej próbie uspokojenia go.
– Co na niebiesko-zielonego Sekolaha… – wyjąkał pirat, po czym w końcu utkwił zamglone oczy w Abdelu.
– Potrzebuję statku – powiedział najemnik, nachylając się blisko twarzy Havariana.
Kapitan roześmiał się – grobowym, niemal krztuszącym się głosem – i rzekł – Podróż kosztuje, chłopcze, ale mogę zabrać cię nawet do Luskan, jeśli trzeba.
– Nie muszę udawać się tak daleko – odparł Abdel.
– Dobrze – powiedział starzec – ale niezależnie gdzie jedziesz, będzie kosztować.
– Nie mam nic, czym mógłbym ci zapłacić, starcze – przyznał – ale może moglibyśmy coś wymyślić…
Stary mężczyzna kaszlnął ze śmiechem i zdołał podnieść się na nogi.
– Biedny sukin… – warknął Havarian. – Idę do domu.
– Mogę pożyczyć ci trochę pieniędzy – powiedział Minsc. Abdel i kapitan odwrócili się gwałtownie do niego. Obrót spowodował, że stary żeglarz wylądował ciężko na tyłku, wydając z siebie kolejne przekleństwa. – Ile potrzebujesz?
Abdel spojrzał na Havariana, szukając odpowiedzi. Pocierając posiniaczone pośladki, stary pirat spytał – Ile masz?
– Myślałem, że masz statek – powiedział Abdel, marszcząc brwi na wciąż pijanego kapitana i z powodu bijącego od morza blasku słońca.
Z miejsca w którym kapitan Havarian rozwalił się na dziobie małej łodzi wiosłowej, beknął donośnie i rzekł – Twojego przyjaciela z myszą nie byłoby stać na statek. Poza tym nie wziąłem od ciebie za ubranie.
Abdel stęknął i skończył ten temat. Skoncentrował się na wiosłowaniu, trzymając się kursu, jaki wyznaczył dla nich kapitan. Havarian wydawał się wiedzieć wszystko o wyspiarskim azylu, choć nie podawał Abdelowi żadnych szczegółów na jego temat. Powtarzał wciąż tylko – To zły port, zły port.
Kapitan dał mu ubranie, które na niego pasowało. Abdel miał na sobie prostą żeglarską bluzę oraz solidne choć za krótkie spodnie pod kolczą tuniką, którą zorganizowała dla niego Bodhi. Na zwyczajnej pętli z rzemienia, którą zrobił, czekając, aż Havarian przyprowadzi łódź, wisiał miecz. Czuł się rozbudzony, czujny i po raz pierwszy od jakiegoś czasu gotów do walki. Nie spał, ale nie było to ważne. Jego palec oraz inne rany, wliczając w to paskudną dziurę w brzuchu, zaleczyły się całkowicie.
Havarian zaczął szukać czegoś na dnie łodzi i uśmiechnął się, gdy natrafił na glinianą butelkę zamkniętą korkiem. Wyciągnął korek połamanymi, żółtymi zębami i przełknął duży łyk tego, co znajdowało się w środku. Kiedy odjął flaszkę od ust, jego oczy wybałuszyły się groźnie, jakby chciały mu wyskoczyć z głowy, i wydawał się albo zaczerpywać głęboki oddech, albo krzyczeć?
– Havarian? – spytał Abdel, troszcząc się o niego przez chwilę.
Stary pirat wykrztusił z siebie w końcu donośny, flegmowy kaszel. Ślina i śluz spływały mu z podbródka, a ciałem wstrząsała seria gwałtownych konwulsji.