– Wszystko w porządku? – zapytał Abdel.
Havarian zdobył się na śmiech i powiedział – Słabe…
Abdel wzruszył ramionami i wrócił do wiosłowania. Nie mógł tam dotrzeć wystarczająco szybko.
Abdel nie przyglądał się dokładnie wyspiarskiemu azylowi. Mógł z łatwością dostrzec najwyższą wieżę i skierował się prosto do niej. Budynek wywoływał jakieś mgliste przeczucia i Abdel starał się usilnie, by utrzymać je z dala od swego umysłu. Nie chciał myśleć za bardzo o tym, co robi. Nie chciał myśleć, że świadomie wdziera się do miejsca, którego wnętrza nikt inny nie chciałby ujrzeć.
Abdel potrząsnął głową i wiosłował szybciej.
– Spokojnie, chłopcze – mruknął stary pirat. Havarian przyjrzał się wieżom oraz blankom podobnego do fortecy azylu i zbladł. – Jesteś pewien, że ci tak spieszno?
– Muszę dostać się do tamtej ściany – powiedział Abdel, ignorując pytanie starca. – Pod najwyższą wieżę.
Havarian przyjrzał się skalistej linii brzegowej i wskazał na zbiorowisko głazów, które tworzyły coś na kształt miniaturowej przystani. Wszędzie wokół uderzały fale, jednak nie więcej niż kilka metrów od podstawy wieży istniało małe miejsce względnego spokoju. Gładka ceglana ściana wyrastała ze sterty głazów, tuż na skraju wyspy.
– Mogę cię tam dość łatwo dowieźć – rzekł Havarian, biorąc wiosła. – Ale nie będę się kręcił wokół tej skały, chłopcze. Twoja podróż jest w jedną stronę, słyszysz?
Abdel parsknął i przytaknął niecierpliwie. Havarian skierował łódź pod osłonę głazów i skinął głową Abdelowi, gdy uznał, że jest już wystarczająco płytko, by najemnik mógł opuścić łódź.
– Nie zgiń w tym miejscu, chłopcze – zawołał kapitan Havarian za Abdelem, który parł w stronę głazów u podstawy ściany. – To złe miejsce na gubienie duszy.
Abdel znów przytaknął, zerkając na starca jedynie tak długo, ile potrzebował, by ujrzeć, że ten odpływa szybko od wyspy.
Zaledwie paru minut potrzebował Abdel, by odnaleźć dziwny glif, który narysowała mu Bodhi.
– Nchasme – powiedział głośnym, pewnym głosem i został nagrodzony odgłosem kamienia zgrzytającego o kamień.
Kilka cegieł cofnęło się powoli w głąb ściany, rozsypując kurz. W ciemności otworzyły się drzwi wystarczająco duże, by Abdel mógł się przez nie przecisnąć. Abdel uznał, że gdzieś daleko usłyszał krzyk i spojrzał znów na małą przystań. Nie było ani śladu po kapitanie Havarianie.
Abdel zmusił się do uśmiechu i wszedł w otwór.
Mężczyźnie brakowało obydwu nóg, jednak nie była to jego największa ułomność. Abdel wykonał kolejny kroczek w jego stronę, przygryzając dolną wargę w niezdecydowaniu. Beznogi szaleniec łkał żałośnie, czasami wyrzucając z siebie zduszone, pełne desperacji „Gdzie idziesz?”.
Niestety robił to w otwartych drzwiach, które były jedynym wyjściem z tego zasłanego słomą pomieszczenia. Miejsce to cuchnęło tak mocno uryną, że Abdel musiał powstrzymywać wymioty. Mógł po prostu odsunąć mężczyznę i przejść, jednak w pokrytej śluzem skórze, ocierającymi się o siebie startymi zębami, strzykającej plwocinie, pełzających wszach, woni oraz szalonej, nieprzewidywalnej naturze tego mężczyzny było coś, co wzbudzało w Abdelu więcej niż niechęć, by go dotknąć.
Abdel chrząknął, jednak szaleniec nie dał znaku, że zauważył najemnika, albo też któregokolwiek z garstki towarzyszy w pomieszczeniu.
– Muszę przejść – Abdel powiedział wyraźnym, pewnym głosem, który mimo to brzmiał dość słabo.
Szaleniec nie podniósł wzroku, lecz pociągnął głośno nosem i zaskrzeczał – Wracaj, wracaj, wra…
– E, on się nie rusza, gamoniu – wycedził puszczając oko jeden ze współlokatorów, paskudnie śmierdzący mężczyzna w stroju marynarza.
Abdel spojrzał na żeglarza i westchnął. Gdy go obserwował, stało się dla niego oczywiste, że to nie słoma na podłodze tak cuchnęła – to marynarz.
– Nie przesunął się od… – rzekł żeglarz, najwyraźniej nie będąc pewien od jak dawna ten kulawy szaleniec zajmował swoje niewygodne stanowisko.
– Muszę tędy przejść – Abdel powiedział marynarzowi, jakby to mogło pomóc.
Marynarz zaśmiał się, pokazując więcej pustych miejsc niż zębów, i rzekł – Dlaczego wybrałeś tę drogę, gamoniu? Ona prowadzi do środka.
– Do środka? – spytał Abdel.
Żeglarz przytaknął, uśmiechając się szeroko.
– Muszę wejść dalej do środka – powiedział Abdel. – Muszę przejść całą drogę do środka.
– Więc jesteś szalony – rzekł żeglarz.
– Więc przyszedłem w odpowiednie miejsce – odparł Abdel, wyciągając miecz i wykonując trzy pewne kroki w kierunku mężczyzny w odrzwiach.
– Jemu to się nie spodoba – ostrzegł marynarz. – Koordynatorowi. On nie chce, by się zabijać.
Abdel przystanął i odwrócił się, zerkając na ostrze i zdając sobie sprawę, że i tak nie chciał zabić tego biednego nędzarza.
– O czym ty mówisz?
– O koordynatorze – odrzekł żeglarz cichnącym i wystraszonym głosem. – O kapitanie tego domu dla czubków. Wielkim panu magu. On cię rozerwie na strzępy… widziałem już jak to robił.
– Koordynator? – zapytał Abdel.
– Ano.
– Zaprowadź mnie do niego.
Marynarz uśmiechnął się i powiedział – Zwę się Mal Cheirar.
Abdel zmrużył oczy. Widział już tuziny takich. Piratów, podrzynaczy gardeł, łobuzów. Jakkolwiek się ich nazywało, nie można było im ufać, a nawet ich tolerować.
– Zaprowadź mnie do niego i to już.
Mal Cheirar przestał się uśmiechać i przytaknął szybko. Przyjrzał się badawczo Abdelowi, po czym znów się uśmiechnął.
– I tak będziesz go musiał przesunąć, koleś.
Abdel odwrócił się do mężczyzny w drzwiach i podniósł wysoko miecz, trzymając go tak, jakby chciał pozbawić bredzącego lunatyka głowy.
– Muszę przejść przez te drzwi – Abdel powiedział powoli.
Tym razem mężczyzna podniósł wzrok, ukazując pobrużdżoną, ospowatą twarz.
– Wszystko… – zaskrzeczał głosem głębszym, niż mogły sugerować jego wcześniejsze błagalne skamlania – … co… musiałeś… zrobić… to… poprosić.
Abdel westchnął, nie lubił bycia branym za głupca.
– Rusz się – zażądał.
Nagle rozbudzony mężczyzna odczołgał się z przejścia i Abdel nie tracił czasu, przestępując nad jego cofającą się powoli sylwetką, za nim zaś podążał z wahaniem Mal Cheirar. Wszedł do wąskiego korytarza, oświetlonego kapiącymi pochodniami, dzięki którym miejsce to pachniało dymem. Wiał lekki wietrzyk, który nie dopuszczał do tego, by dym stał się za gęsty, jednak mimo to powietrze było tu ciężkie i gorące.
Abdel spojrzał na pirata, który uśmiechając się, wskazał w jednym kierunku. Abdela kusiło, by ruszyć w przeciwną stronę, jednak po chwili niezdecydowania podążył za mężczyzną. Kiedy pirat go mijał, Abdel musiał wstrzymać oddech, a gdy szli dalej korytarzem, celowo trzymał się z tyłu, w nadziei że trochę odległości zmniejszy odór.
– Jesteś tego pewien? – spytał pirat, a jego głos odbił się echem w ciasnej, pozbawionej okien przestrzeni. – Jesteś pewien, że chcesz poznać koordynatora?
– Jesteś pewien, że to dobra droga? – zapytał Abdel, ignorując pytanie marynarza. Starał się oddychać tylko przez usta. Mal Cheirar zniknął mu na moment z oczu, gdy korytarz skręcił ostro w prawo. Abdel wykorzystał to, by zaczerpnąć powietrza i przetrzeć oczy.
– Ano – odparł żeglarz. – Ano, to jest droga…
Abdel pokonał zakręt, zaraz gdy zdjął dłonie z oczu.