Выбрать главу

Imoen.

Mogliby razem wrócić do Candlekeep.

Abdel wstał i podszedł do klapy. Otworzył ją bez wahania. Lampion rozwiąże dwa problemy. Jeden szybciej niż drugi.

Wysypał ziemię z trumny Bodhi i usłyszał brzęknięcie metalu o kamień, gdy poszarpane części wylatywały na brudną podłogę. Abdel podniósł je wielkimi, skąpanymi we krwi dłońmi i, dokładnie tak jak obiecali mu magowie Elhana, kawałki uaktywniły teleport i piwnica zniknęła w błysku błękitnego światła.

Rozdział dwudziesty drugi

– Chcę iść… – wyszeptała Imoen, a jej umysł był wzburzoną mgłą nadciągającego piekła – do... domu.

Była rozciągnięta, magicznie uspokojona, na wielkiej, popękanej płycie z przetykanego zielonymi żyłkami marmuru o poszarpanych brzegach w środku miasta, które dawno zmarłe elfy nazywały niegdyś Myth Rhynn. Wszędzie dookoła znajdowały się wielkie pozostałości wielkiego elfiego miasta, teraz we władaniu dziczy oraz błąkających się stworzeń, zarówno łagodnych, jak i zrodzonych w piekle. Marmurowa płyta była przechylona pod ostrym kątem. Imoen leżała rozłożona na niej, pozbawiona swych zniszczonych ubrań, a jej blade, pokryte gęsią skórką ciało znaczyło sto powykręcanych pieczęci.

Płytę otaczał pierścień elfich rzeźb, dwa razy wyższych niż prawdziwy elf. Teren ten mógł niegdyś być ogrodem lub cmentarzem. Starte wiatrem twarze marmurowych elfów spoglądały w dół na Imoen oraz Jona Irenicusa z obojętnym spokojem, którego żadna prawdziwa osoba nie byłaby w stanie wykrzesać z siebie w tym miejscu i czasie.

Sam Irenicus zakrztusił się własną żółcią i cofnął o krok. Stracił głos w wyniku szoku, mdłości i wypaczonej, szalonej przyjemności na widok jego ostatnich desperackich nadziei dających owoce. Zaśpiewał ochryple i jego błaganie, pełne bogów, których imion już nikt nie wymawiał – do wszelkich potęg, które mogły słuchać – zostało usłyszane.

– Tak – wyszeptał, jego głos był zaledwie bolesnym piskiem. – Tak. Zmiana!

Imoen wrzasnęła i był to ostatni dźwięk, jaki wydała z siebie jako człowiek. Najpierw zmieniła się jej twarz.

Rozległ się głośny odgłos, jakby dartego materiału, i skóra z pięknej, młodej, gładkiej twarzy Imoen odpadła w poszarpanych, skrwawionych wstęgach. Pod nią jej czaszka nabrała barwy starego wapienia i z każdą mijającą sekundą nabierała kształtu. Jej zęby urosły i zwęziły w podobne do igieł kły, po czym znów urosły, gdy jej żuchwa rozszerzyła się i opuściła. Wylał się płyn, krew i jakaś na wpół ciecz, której Irenicus udawał, że nie zauważa, i zaczęła spływać, a następnie wyciekać z setki, a następnie tysiąca małych ranek na całym targanym spazmami ciele Imoen. Dziewczyna trzęsła się w niekontrolowany sposób, a wstrząsy były akcentowane przez głośne pęknięcia, które otwierały nowe, większe i ociekające śluzem rany. Jej skóra popękała, po czym stopiła się, i nowa ręka wyrosła z tego, co niegdyś było brzuchem dziewczyny. Była ona wielka, liczyła przynajmniej cztery metry i zakończona była cieknącą bulwą, która lśniła w rozjaśniającym się świetle.

Istota, którą była Imoen, urosła – w jednym nagłym, falującym ruchu – w bladoszarą potworność, z której grzbietu tak szybko i nagle wyrosły podobne cierniom kolce, że niemal zsunęła się z marmurowej płyty.

– Bhaal… – wyszeptał Irenicus, jego twarz była mieszaniną szoku i triumfu. – To ty… To ty…

Bulwa na końcu drżącej ręki otworzyła się, jeszcze gdy drugie ramię wyrastało z powiększającej się bestii. Dłoń, którą uformowała owa bulwa, miała więcej palców niż Irenicus mógł z łatwością policzyć. Były one osadzone na długiej, prostokątnej dłoni pod kątami i ze stawami umieszczonymi tak, że dłoń nie przypominała żadnej innej widzianej kiedykolwiek w Faerunie. Z palców wyrosły długie, zakrzywione szpony, które lśniły w świetle poranka w sposób, który ujawniał ich ostre jak brzytwa krawędzie.

– Niszczyciel – wydyszał Irenicus. – Niszczyciel się budzi.

Kolejna ręka eksplodowała z wijącej się masy, następnie czwarta, a bulwy pękły, by ukazać trzy kolejne wielopalczaste dłonie o ostrych pazurach. Niszczyciel wrzasnął z bólu narodzin, a Irenicus padł na żwir, odepchnięty samą siłą wstrząsającego skowytu istoty. Nogi, które niegdyś należały do Imoen, wybuchły na zewnątrz i z głośnymi, paskudnymi trzaskami wygięły się do tyłu, po czym znów do przodu, gdy formowały się nowe stawy.

Pasma błotnistego brązu pojawiły się na garbatym grzbiecie stwora, stanowiąc ostry kontrast z jego bladą szarością. Otworzył oczy, wpatrując się z początku ślepo w niebo o barwie indygo, kiedy w ich jamach rozpalało się czerwone światło. Kiedy osiągnęło ono największą jasność, potwór wzdrygnął się w ostatnim ostrym spazmie, po czym krew i śluz zostały wciągnięte w twardniejącą, chitynową skórę niczym woda w gąbkę.

Wydał z siebie urywany warkot, po czym ze świstem wciągnął głęboki oddech. Jego oddychanie szybko się wyrównało i odwrócił swą ogromną jaszczurzą głowę do Irenicusa.

Kolana nekromanty zaczęły się trząść, jednak zdołał wstać.

– Podporządkuj mi się – wyszeptał.

Potwór wstał natychmiast i zagórował nad Irenicusem. Jego garbate barki wznosiły się przynajmniej dziesięć metrów nad żwir dziedzińca z rzeźbami. Wyciągnął jedną dłoń, jakby chciał złapać równowagę i zacisnął podobne do wachlarza palce na jednej z pradawnych rzeźb. Ścisnął zaledwie trochę i kamienna rzeźba eksplodowała w obłoku pyłu i kamyków, z których największy nie przekraczał dłoni Irenicusa.

– Podporządkuj mi się! – warknął do stwora Irenicus i nieludzkie oczy wpatrzyły się w maga. Nie pozostało nic z Imoen – zupełnie nic ludzkiego.

– Suldanessellar! – wrzasnął Irenicus. – Ellesime! Drzewo!

Niszczyciel zaryczał w martwe poranne powietrze Myth Rhynn, wściekł się na wstające słońce, po czym odwrócił w kierunku Suldanessellar i wykonał pierwszy krok. Ziemia zadrżała, a Irenicus przyłożył dłoń do żołądka, by go uspokoić.

Czuł i obserwował, jak idzie do Suldanessellar, jak idzie do Ellesime, jak idzie do jego własnej nieśmiertelności. Jon Irenicus zaczął płakać.

Abdel wpadł do lasu Tethir w błękitnym rozbłysku i po prostu pozwolił sobie przewrócić się na ziemię. Kawałki artefaktu wysypały mu się z dłoni i nie uczynił żadnego wysiłku, by je przytrzymać czy podnieść.

Usłyszał, jak Jaheira woła jego imię i przyłożył jedną dłoń do ziemi, zamierzając unieść się i spojrzeć na nią. Usłyszał, jak biegnie do niego i zatrzymuje się gwałtownie tuż przy nim, na stercie liści.

– Lampion Rynn – powiedział skądś niedaleko i nad nim Elhan. – Zrobił to.

– Zrobiłem to – wyszeptał Abdel ściśniętym i zbolałym gardłem.

Dotknęły go ciepłe, delikatne dłonie Jaheiry i przetoczył się, by na nią spojrzeć, nie czując wstydu z powodu płynących po jego twarzy łez. Mieszały się one ze śladami po krwi Bodhi.

– Och – wydyszała Jaheira. – Na panią...

– Podnieść je! – krzyknął Elhan, po czym warknął szereg rozkazów w języku, którego Abdel nie rozumiał – bez wątpienia w elfim.

Odczołgał się dalej, a Jaheira trzymała go, gdy tuzin par rąk szybko i starannie przeszukiwało martwe liście, wyszukując poszarpane kawałki metalu, które były warte życie Bodhi.

– Candlekeep – powiedział Abdel, odwracając twarz do Jaheiry. – Zabieram Imoen z powrotem do Candlekeep.

Jaheira pociągnęła nosem.