Выбрать главу

– Przestrzeni? – zapytała kobieta, najwyraźniej nie słysząc wcześniej tego słowa.

– Miejsca pełnego kryształowych sfer – wyjaśnił swobodnie Minsc. – Wysoko w powietrzu, za niebiosami.

Bodhi zaśmiała się delikatnie i rzekła – No dobrze Boo, a więc jesteś miniaturowym, gigantycznym, przestrzennym…?

– Chomikiem – podpowiedział Minsc.

– Miniaturowym, gigantycznym, przestrzennym chomikiem – rzekła. – A na dodatek miłym.

– Boo cię lubi – powiedział ospale Minsc. – Możemy pracować tu za jedzenie i ekwipunek?

– Och, za… – zaczął mówić Abdel, lecz przerwał, aby poświęcić całą energię na odwrócenie się.

Bodhi stanęła przed nim. Jej oczy skierowane były w dół, a jej wargi wykrzywił uśmiech.

– No cóż… – wyszeptała.

– Przepraszam – powiedział Gaelan. Abdel nie słyszał, aby wracał zza baru. Cisnął mu jakieś brudne, obszarpane ubrania, które najemnik złapał z radością.

– Mógłby wycierać stoły – rzekła Bodhi.

– Nie mogę tu zostać – powiedział jej Abdel, wdzierając się w zbyt ciasne spodnie. – Zostawiłem kogoś. Muszę…

– Nie mówiłam do ciebie.

Abdel popatrzył na nią, a ona wskazała głową Minsca.

– Och, nie żartuj, Bodhi – sprzeciwił się Gaelan, ale przerwała mu szybko pełnym dezaprobaty spojrzeniem. – No dobrze, niech zacznie od wyrzucenia kapitana.

– Kapitana? – spytał Abdel, z jakiegoś powodu sądząc, że Gaelan ma na myśli jego.

Gaelan wskazał głową starego pijaka i powiedział – Kapitana Havariana.

– Jednego z najsławniejszych piratów Wybrzeża Mieczy – powiedziała Bodhi ze śmiechem w głosie.

Dwaj mężczyźni przeszli przez drzwi i przystanęli na widok rozciągającej się przed nimi sceny. Abdel był już odziany, jednak jego wygląd zdecydowanie nie należał do zwyczajnych. Minsc kołysał jedną dłonią Boo, drugą zaś sięgał po chrapiącego donośnie pirata.

– Dobry wieczór, dobrzy panowie – powiedział Gaelan do nowo przybyłych. – Wchodźcie.

Mężczyźni podeszli do baru, a Abdel odwrócił się, by obserwować, jak Minsc próbuje ściągnąć jedną ręką oklapłego starca z jego krzesła.

– Byłbyś lepszym wykidajłą – powiedziała Bodhi do Abdela.

Najemnik spojrzał na nią, zmusił się do uśmiechu i rzekł – Ja nie jestem szalony.

– Wiem – powiedziała mu, a on jej uwierzył, co go zaskoczyło i zmartwiło. Każda normalna osoba uznałaby go za wariata.

Irenicus pozwolił, by uśmiech opadł z jego twarzy i przejechał zimnym jak żelazo wzrokiem po stalowym łańcuchu wiążącym go z więźniem przed nim. Łańcuch był przymocowany do ciężkich kajdan wokół jego lewej kostki. Podobne kajdany na jego prawej kostce połączone były z łańcuchem, który wił się w tył po ziemi niczym wąż, kończąc się przy kostce kolejnego więźnia. Za nim znajdował się trzeci, później czwarty, piąty i szósty.

Irenicus człapał wraz z resztą i zachowywał ciszę. Nie dawał strażnikom żadnego powodu, by go uderzyli. Gdyby tak zrobił, a oni by go uderzyli, nie miałby powodu, musiałby zniszczyć ich blask potęgi i oburzenia, który ujawniłby go zbyt wcześnie i pokrzyżował jego plany, przynajmniej na jakiś czas. Mimo to jego część miała nadzieję, że tak się skończy, że będzie mógł po prostu zacząć zabijać, nie przestając, dopóki wszyscy nie będą martwi. Byłoby to w pewnym stopniu satysfakcjonujące – w stopniu ważnym dla tego, kim był Irenicus – jednak oddaliłoby go jedynie bardziej od tego, do czego dążył. Irenicus nie zawsze pozostawał skupiony, jednak tym razem zmuszał się do tego.

Pochód więźniów został przeprowadzony przez wielkie wrota i Irenicus przyjrzał się zardzewiałym, żelaznym szpikulcom, tworzącym spód portyku, pod którym przeszli. Ktoś krzyknął głośno z przodu, z długiego i szerokiego korytarza, a inna osoba roześmiała się głośno w odpowiedzi. Głos zawołał wyraźnie – Zatrzymaj mnie! – Każdą niszę wypełniał niski, jęczący dźwięk, czasami stający się melodyjnym buczeniem. Irenicus nie rozpoznawał melodii, zauważał ją jednak.

Więzień za nim powiedział – Proszę – głosem tak żałosnym, że Irenicus chciał go zabić. Strażnicy nie odpowiedzieli w żaden sposób, choć Irenicus spodziewał się, że przynajmniej jeden z nich choć westchnie. On by to zrobił.

Podróż korytarzem zajęła dużo czasu i choć Irenicus nie odczuwał z jej powodu przyjemności, wykorzystywał ją najlepiej jak mógł. Zauważył sposób, w jaki cegły są spojone ze sobą, żelazne okucia na drzwiach, które wychodziły czasami z głównego korytarza. Dostrzegł słomę rozrzuconą na podłodze oraz plamy na kamieniach, które mogły być krwią lub jedzeniem. Ujrzał pająka w swojej sieci w rogu, ignorującego to, co działo się wokół niego, czekającego aż jego pajęczyna zadrży świeżą zdobyczą.

Na końcu korytarza policzył stuknięcia, gdy strażnik obracał wielki, żelazny klucz w zawiłym zamku, usłyszał, jak kolejny zamek otwiera się z trzaśnięciem po drugiej stronie drzwi, zapamiętał skrzypnięcie starych zawiasów, spostrzegł sposób w jaki podwójne wrota rozwierają się do wewnątrz. Owe drzwi miały w zamierzeniu utrzymywać ludzi wewnątrz, nie na zewnątrz. Były krzepkie, lecz nie wystarczająco. Wiedział, że w końcu będzie musiał coś z tym zrobić.

Jeden z więźniów za nim zawahał się, kiedy strażnicy przepychali ich przez drzwi i dotąd beznamiętny wyraz twarzy Irenicusa przeciął błysk gniewu. Powstrzymał pragnienie, by powiedzieć coś lub uderzyć, jednak jeden z wartowników zauważył jego minę. Spojrzał na Irenicusa z zaciekawieniem, a jego ciało napięło się w maskowanym oczekiwaniu, niczym wiewiórka schwytana na środku podwórka przez kota sąsiada.

Irenicus uśmiechnął się i powiedział – Trzy wiadra gorącej wody, mamusiu. Trzy wiadra gorącej wody. – Tylko po to, by ten mężczyzna pomyślał, że jest idiotą.

Podziałało. Strażnik odwrócił wzrok, popychając mężczyznę przed Irenicusem zaokrąglonym końcem swej wąskiej, dębowej pałki. Gdy przeszli z pokrytego słomą bruku na obszar wypolerowanego marmuru, jeden z więźniów zaczął otwarcie łkać, poddając się szaleństwu i desperacji. Odgłos ten spowodował jednocześnie, że Irenicus się uśmiechnął, a włosy na jego karku stanęły dęba.

– Witajcie, udręczone dusze – z wyćwiczonym spokojem w głosie powiedział mężczyzna stojący na środku pustego pomieszczenia. – Przez bardzo długi czas to będzie wasz dom. Będziecie dobrze traktowani. Nie pozwolimy wam zranić siebie lub innych. Odpoczniecie, uspokoicie się, uleczycie… albo nie.

Irenicus nie uśmiechnął się. Utrzymywał beznamiętną twarz i wpatrywał się stanowczo w mężczyznę, który nie wydawał się zauważać któregokolwiek z nich.

– Jestem tu koordynatorem – ciągnął mężczyzna. – Będziecie się do mnie zwracać po prostu proszę pana. Czy to jest zrozumiałe?

Nie odpowiedział żaden z więźniów, poza jednym, który głosem pełnym oburzenia rzekł – To jest szaleństwo.

Koordynator uśmiechnął się w protekcjonalny, ojcowski sposób.

– W pewnym stopniu.

Irenicus wciąż wpatrywał się w koordynatora, który po kolei przyglądał się od góry do dołu każdemu obszarpanemu więźniowi. Kiedy doszedł do Irenicusa, ich spojrzenia w końcu zetknęły się. Mężczyzna wydawał się zaskoczony przez Irenicusa, przez wyraz jego oczu, lub kolor, lub głębię, lub coś innego. Koordynator nie odwrócił wzroku.

– Jestem bardzo szczęśliwy, że tu jestem – powiedział Irenicus powolnym i ostrożnym głosem.

– Jestem… – zaczął koordynator. Wydawał się zakłopotany – był zakłopotany – wyrazem oczu więźnia. Irenicus wiedział, że mężczyzna szukał tego, co zawsze widział, szaleństwa albo strachu. Irenicus wiedział, że w jego oczach koordynator nie widzi ani jednego ani drugiego.