Выбрать главу

Ale zdrowy rozsądek podpowiadał, że jeśli Danny Boy rzeczywiście nawiał z forsą, to z pewnością nie trzymał w domu żadnych papierów z nią związanych. A jeżeli Danilo był rzeczywiście poszukiwanym przez nich człowiekiem, to na pewno nieźle zabezpieczył dom przed włamaniem. Toteż tego dnia Guy w ponurym nastroju zadzwonił do Waszyngtonu, żeby złożyć swój codzienny meldunek. Bez przerwy obserwowali samochód. Po wylądowaniu każdego samolotu powiadamiali telefonicznie resztę ekipy i przyglądali się przez lornetki wysiadającym pasażerom. Pierwszego dnia przybyło sześć maszyn, drugiego pięć. Atmosfera w domu robiła się nie do zniesienia, a z powodu upału wszyscy chętnie spędzali czas na powietrzu – Amerykanie najczęściej drzemali w cieniu rozłożystego dębu na tyłach, Brazylijczycy zaś grywali w karty tuż przy ogrodzeniu podwórka od ulicy.

Guy i Osmar wyruszali na dłuższe eskapady i rozplanowywali szczegóły porwania. Brazylijczyk był pewien, iż Danilo wróci. Powtarzał, że zapewne wyjechał z miasta w jakichś pilnych sprawach. Chciał powtórzyć wcześniejszą akcję – porwać tamtego, sprawdzić odciski palców, a gdyby się okazało, że zaszła pomyłka, porzucić zwłoki w przydrożnym rowie.

Danilo wrócił piątego dnia. Obserwatorzy przejechali za jego “garbusem” całą drogę z lotniska na Rua Tiradentes. Zapanowało radosne podniecenie.

* * *

Ósmego dnia domek na przedmieściu opustoszał, Brazylijczycy i Amerykanie zajęli wyznaczone wcześniej posterunki.

Trasa biegowa Danilo liczyła dziesięć kilometrów długości. Tyle w każdym razie przebiegał dotąd każdego dnia. Zawsze wychodził z domu o tej samej porze, nieodmiennie ubrany w granatowo-pomarańczowe elastyczne spodenki, podniszczone adidasy oraz grube zrolowane nad kostkami skarpety. Nie nosił podkoszulków.

Za najlepszy punkt na zasadzkę uznali miejsce oddalone o cztery kilometry od domu, gdzie wysypana żwirem droga wspinała się na niewielkie wzniesienie i skąd było już widać jej koniec. Tam Danilo zwykle zawracał. Dotarł do tego miejsca po dwunastu minutach biegu, o kilkanaście sekund wcześniej niż zazwyczaj. Z jakiegoś powodu tego dnia narzucił sobie szybsze tempo. Być może przestraszył się nadciągających chmur.

Na szczycie wzniesienia stał niewielki stary samochód z przebitą dętką, blokując niemal całą szerokość drogi. Bagażnik był otwarty, tył wozu uniesiony na podnośniku. Kierowca, młody kudłaty mężczyzna, zrobił zdumioną minę na widok zbliżającego się półnagiego biegacza. Danilo zwolnił, a po chwili namysłu skierował się na prawe pobocze.

– Bom dia – przywitał go nieznajomy, robiąc krok w jego stronę.

– Bom dia – odpowiedział Danilo, zamierzając wyminąć zepsuty samochód.

Kierowca błyskawicznie wyjął z bagażnika olbrzymi, połyskujący białym metalem pistolet i wymierzył go w twarz zadyszanego biegacza. Danilo zatrzymał się nagle, z szeroko rozwartymi ustami, wybałuszywszy oczy na widok broni. Obcy miał bardzo długie ręce z dłońmi wielkimi jak bochny, toteż bez większego trudu chwycił go za kark, przyciągnął do siebie i przycisnął kolanami do zderzaka. Schował pistolet do kieszeni spodni, niczym szmacianą lalkę zgiął Danilo i wepchnął do bagażnika. Tamten za późno się zorientował. Próbował się bronić, zaczął wierzgać nogami, ale nie miał żadnych szans.

Po paru sekundach kierowca zatrzasnął klapę bagażnika, opuścił podnośnik, cisnął go do rowu i odjechał. Jakieś półtora kilometra dalej skręcił w wąską polną drogę, gdzie już czekała z niecierpliwością reszta ekipy.

Ręce i nogi Danny’ego Boya skrępowali cienką nylonową linką, oczy przewiązali mu czarną opaską, po czym przenieśli go do furgonetki. Osmar usiadł z jego prawej strony, drugi Brazylijczyk z lewej. Ktoś inny pospiesznie z saszetki umocowanej przy jego pasie wyciągnął klucze od domu. Danilo nie odezwał się jednym słowem nawet wtedy, kiedy samochód ruszył. Wciąż ciężko dyszał, a pocił się chyba jeszcze bardziej niż podczas biegu.

Dopiero gdy furgonetka stanęła przed zabudowaniami starego opuszczonego gospodarstwa, wydusił z siebie po portugalsku:

– Czego chcecie?

– Nic nie mów – rzucił Osmar po angielsku.

Brazylijczyk siedzący po drugiej stronie szybko wyjął z metalowego pudełka strzykawkę i napełnił ją bezbarwną cieczą z fiolki. Osmar przycisnął ręce więźnia do brzucha i tamten błyskawicznie wbił mu igłę w przedramię. Danilo szarpnął się tylko raz, po czym naprężył muskuły, jakby zrozumiał, że wszelki jego opór będzie daremny. Zanim jeszcze strzykawka została do końca opróżniona, rozluźnił się ponownie i zaczął wolniej oddychać. Kiedy po paru sekundach głowa opadła mu na piersi, Osmar jednym palcem ostrożnie zsunął nieco nogawkę elastycznych spodenek z jego uda. Ujrzeli dokładnie to, czego się spodziewali: odsłonięta skóra była biała.

Dzięki regularnym biegom nie tylko utrzymywał szczupłą sylwetkę, lecz także się opalał.

Porwania w strefie przygranicznej nie należały do rzadkości, Amerykanie zaś stanowili najłatwiejszy cel. Tylko dlaczego wybrali mnie? – zapytywał siebie w duchu Silva, próbując walczyć z wszechogarniającą sennością. Nie wiedział, że uśmiecha się głupkowato, gdyż w tym czasie jego umysł mknął poprzez kosmiczną pustkę. Danilo ścigał meteory oraz komety i rozpychał księżyce, kierując się ku odległym galaktykom.

Ukryli go między kartonami pełnymi arbuzów i truskawek. Celnik na przejściu granicznym tylko skinął głową, nie ruszając się nawet z miejsca, i w ten sposób Danny Boy znalazł się w Paragwaju, chociaż w najmniejszym stopniu nie zdawał sobie z tego sprawy. Uśmiechnięty szeroko, turlał się po podłodze furgonetki, w miarę jak teren stawał się coraz bardziej pofałdowany, a drogi coraz gorsze. Osmar przypalał jednego papierosa od drugiego i w milczeniu pokazywał kierowcy, którędy ma jechać. Godzinę po porwaniu skręcili po raz ostatni. W wąskiej kotlince między dwoma spiczastymi wzgórzami stały tu samotne zabudowania, prawie niewidoczne z biegnącej dnem doliny bitej, wyboistej drogi. Przenieśli go jak worek kartofli i rzucili na stół w kuchni, gdzie pod czujnym okiem Guya specjalista od daktyloskopii natychmiast przystąpił do zdejmowania odcisków palców.

Danny Boy pochrapywał cicho, całkiem nieświadom tego, że każdy jego palec jest kolejno zwilżany tuszem i starannie przykładany do kartki papieru. Cała amerykańsko-brazylijska ekipa zgromadziła się wokół stołu, śledząc z przejęciem wszystkie czynności. W pudle przy drzwiach czekały już butelki whisky, specjalnie przygotowane na wypadek, gdyby porwany mężczyzna okazał się tym, którego poszukiwali.

Daktyloskopista ukończył pracę i zamknął się w jednym z pokoików, gdzie na blacie, w strumieniu silnego światła z lampy, leżały już przygotowane materiały do identyfikacji. Obok świeżego zestawu odcisków znalazł się starszy, pozostawiony przez Danny’ego Boya dobrowolnie, kiedy był on znacznie młodszy, posługiwał się jeszcze imieniem Patrick i występował o przyjęcie do palestry adwokackiej stanu Luizjana. Aż dziw, że prawnikom, podobnie jak więźniom, pobiera się odciski palców – pomyślał specjalista.

Oba zestawy były bardzo czytelne, toteż zaledwie po paru minutach stało się jasne, iż należą one do tego samego człowieka. Mimo to daktyloskopista sumiennie porównał odciski poszczególnych palców. Nie musiał się spieszyć, tamci mogli zaczekać. Niemalże delektował się świadomością targających nimi wątpliwości. Wreszcie wyszedł z pokoju i zmarszczył brwi na widok wpatrującej się w niego z napięciem gromady mężczyzn. Uśmiechnął się szeroko i rzekł po angielsku: