Выбрать главу

fragment ulotki propagandowej AsLive

Ziemia w ogródku była wyjątkowo oporna. Szpadel trzasnął po półgodzinie, motyka wyszczerbiła na kamieniach. A Tyson chciał tylko przekopać kawałek ogródka o powierzchni może dziesięciu metrów kwadratowych, przylegający do bocznej ściany domu. Teraz zupełnie inaczej spojrzał na wielki, zadbany plac od frontu i z niejakim podziwem pomyślał o poprzednich właścicielach domu.

Jednakowoż z ziemią dał sobie radę. Przegrał za to walkę z wężem ogrodowym.

Zamocował go porządnie w wystającym ze ściany domu hydrancie, skierował wylot na klomby z kwiatami i przekręcił kurek. Strumień wody, zamiast w kwiaty, uderzył tuż obok butów Tysona. W wężu były ze trzy dziury, z każdej z nich tryskała fontanna zimnej jak lód wody. Zrezygnował z podlewania wężem. Poszedł do domu po zraszacz, podłączył do kranu i ostrożnie, by nie podeptać grządek, ciągnąc za sobą gumowy szlauch, przeszedł przez ogród. Włączył zraszacz. Prychnęło, parsknęło, więc na wszelki wypadek cofnął się o kilka kroków. Zaczęło pluć i charczeć, w końcu woda uderzyła w górę. I w tym momencie Tyson uprzytomnił sobie, że jest odcięty. Po prawej i za plecami miał plot i krzaki malin. Po lewej pulchną grządkę, gęsto obsadzoną kwiatami. Pozostawało mu iść do przodu. A z przodu była ściana wody. Żeby odłączyć zraszacz, musiałby przez nią przejść. A żeby zakręcić kran, musiałby podeptać grządkę i kwiaty. Zaklął, gdy zimna woda ochlapała mu twarz. Cofnął się bezradnie, nie wiedząc co robić. Zaklął więc znowu. Po chwili dopiero dotarło do niego, że może stać tu wiecznie, a przynajmniej do czasu, gdy wyczerpie się woda w podziemnym źródle. Na to się nie zanosiło.

Kiedy Tyson dojrzał już do tego, by dać się zmoczyć, zaświtała mu nadzieja. Wzdłuż płotu szedł mały chłopiec. Mógł mieć sześć, siedem lat. Był to ten sam chłopiec, którego Tyson widział w samochodzie, dzień wcześniej. Chłopak szedł powoli, prawą dłoń ciągnąc po siatce płotu.

– Hej! – krzyknął Tyson.

Chłopiec zatrzymał się, obrócił w stronę Tysona.

– Hej, chłopcze, chodź tu szybko i zakręć to.

– Co proszę pana?

– Ty, nie udawaj wariata, chodź tu…! – Tyson urwał gwałtownie. Słońce świeciło prosto w twarz chłopca. Mały nie zmrużył oczu. Mały nie mrugał. Mały patrzał cały czas w jeden punkt, gdzieś na głową Tysona. Patrzył…

Chłopiec był ślepy.

Chwila.

W tej chwili przypomniał się Tysonowi tamten chłopiec, przed laty.

Tyson widział go nieraz, jak szedł ostrożnie po chodniku – powoli, na szeroko rozstawionych nogach, z głową lekko przekręconą w prawą stronę.

Matka chowała go sama, ojciec odszedł z kimś, gdzieś, kiedyś… Często wracała do domu pijana, często z mężczyzną. W dniu, w którym wprowadzono Drugą Ustawę Tylanda, chłopiec mógł mieć góra cztery lata. Tyson kończył dziewięć.

13 października, pamiętał tę datę dokładnie, pod dom zajechał ambulans. Biały volkswagen z czerwonym krzyżem namalowanym na bokach. Krzyż okalała gruba, czarna linia. Wyprowadzili chłopca z domu. Tyson siedział w oknie i patrzył. W pewnej chwili stanęła obok niego matka. Położyła mu dłoń na głowie, zmierzwiła włosy. Podniósł na nią wzrok i zobaczył, że matka płacze.

Tamta matka odprowadziła swego syna do ambulansu, podpisała jakiś papierek podetknięty jej przez abortmana i wróciła do domu.

Ambulans odjechał, zniknął w bramie, a Tyson siedział w oknie jeszcze z kwadrans. Może dwa. Matka przez tydzień chodziła z podkrążonymi oczami, czerwonymi policzkami i nosem. Ojciec mówił mało. Miesiąc potem ambulans znów przyjechał pod blok. Tym razem po panią Vorzchmiett, babcię szkolnego kolegi Tysona – Bruddera.

Chwila.

– Aha, zakręcić kurek? – wyraz zrozumienia pojawił się na twarzy chłopca. Dotknął dłonią siatki i ruszył wzdłuż płotu. Dotarł do furtki, otworzył ją zręcznie, po chwili szedł już po ścieżce, prosto do hydrantu w ścianie domu.

Zwolnił, gdy był o trzy metry od ściany, wyciągnął ręce.

Fontanna wody zgasła powoli, opadła. Tyson w trzech skokach znalazł się przy chłopcu.

– Więc to pan teraz mieszka u Borgów? – chłopiec wciąż stał nieruchomo.

– Tak…ale…

– Przychodziłem do nich często, podlewać kwiaty. Mieli najpiękniejsze kwiaty w całym Merrywil.

– Najpiękniejsze…

– Tak.

Tyson patrzał prosto w twarz chłopca, oczy małego nie drgnęły. Nie mógł się pomylić.

– Jak masz na imię?

– Robert.

– Chodzisz do szkoły?

– Nie, jeszcze nie chodzę, proszę pana. Poza tym jestem ślepy.

Wiał ciepły wiatr z zachodu.

Drzewa szumiały zielenią.

Gdzieś daleko szczekał pies.

– A ile masz lat?

– Sześćdziesiąt, proszę pana.

– Ty, Robert, jeśli sądzisz, że jestem głupi, to powiedz mi to do razu, co?

– Dobrze, proszę pana.

– Wiesz co, Rob? A może byśmy zjedli bitą śmietanę? Właśnie naszła mnie straszna ochota na bitą śmietanę.

– Ja zawsze mam ochotę na bitą śmietanę – powiedział chłopiec i uśmiechnął się.

„Z cyklu: Definicje człowieka.

Definicja trzecia – platońska. Zwierzęta chodzące dzielą się na dwunogie i czworonogie, a że gatunek ludzki mieści się w tej samej kategorii, co stworzenia pierzaste, a nie jakiekolwiek inne, musimy przeto podzielić klasę dwunogich na pozbawione pierza i pierzaste. Człowiek – animal implume bipes – zwierzę bezpióre dwunogie…”

fragment ulotki propagandowej AsLive

– Brontozaur był wielki, gdybyś wlazł mu na ogon i zaczął iść pod górę, to musiałbyś zrobić ze cztery przystanki, zanim byś dotarł na jego grzbiet.

– Ja szybko chodzę.

– I miał dwa mózgi. Jeden w głowie, a drugi, no…w tym…

– W siedzeniu – usłużnie podpowiedział Robert.

– No, właśnie – ucieszył się Tyson. – Bo ten drugi był potrzebny do kierowania tym wielkim ogonem.

– To znaczy, że ludzie nie mają ogonów, bo noszą tylko po jednym mózgu?

– Wiesz Robert, sądzę, że…

– A dziadek mówił o takim jednym panu, że on w ogóle nie ma mózgu. Czy to możliwe?

– Myślę, że dziadek powinien ci to wytłumaczyć dokładniej.

– Mój dziadek umarł. Pięć dni temu – powiedział mały i zaraz dodał. – A dlaczego nie ma już brontozaurów?

– Bo były za głupie i poumierały.

– Powiedz, Gerard, czy ja też jestem tak głupi?

Szklanka w dłoni Tysona pękła z trzaskiem.

– Co się stało?!

– Nic, Rob. Na dłoni pojawiła się krew. Tyson wstał, podszedł do umywalki, odkręcił wodę. Przez chwilę trzymał rękę pod zimnym strumieniem.

Gwałtownie wyciągnął dłoń, otarł ją o spodnie.

– Wiesz co, Rob, chcesz pojeździć na brontozaurze?

– Chcę – Robert zeskoczył z krzesła.

– No to jazda! – Tyson podbiegł do chłopca, posadził go sobie na ramionach. Nogą otworzył drzwi, pochylił się, by Robert nie uderzył głową w futrynę. Wypadli na dwór.

– Trzymaj mnie za włosy! Mocno, śniadania dziś nie jadłeś!?

– I tak nie masz ich za dużo…

– Ty, wesołek. Yahuuuu…!

Przez parę minut Tyson galopował wokół ogrodu. I galopowałby jeszcze dłużej, gdyby nie dzwonek przy furtce.

– Czekaj, Rob, ktoś przyszedł – postawił chłopca na ziemi, wziął go za rękę i przeszli na front domu. Za płotem stał młody mężczyzna w kolorowych spodniach i bluzie. Wyglądał wesoło, ale oczy patrzyły czujnie.

– Cześć – powiedział.

– Wujek Hog… – szepnął chłopiec.

– Przepraszam, że zatrzymałem małego – zaczął Tyson – ale naprawdę bardzo sympatycznie nam się gawędziło.

Hog nie odpowiedział od razu.

– Spotkałem Plama. To mój kumpel. Rozmawialiśmy.

Dłoń chłopca zacisnęła się na palcach Tysona.

– Tak? I co z tego?

– Opowiadał mi o hodowli dyń. On hoduje wielkie dynie. Chodź już, Bob.

Chłopiec posłusznie zrobił krok w stronę mężczyzny. Wyciągnął przed siebie ręce.

– Nigdy nie hodowałem dyń – powiedział Tyson.

– Szkoda. To kształtuje charakter.

– Mój już się ukształtował.

– Słyszałem. Wiesz co, jakbyś z nim jeszcze raz chciał pogadać, to może i tobie by wszystko o tych dyniach opowiedział.

– Kupiłem już podręcznik ogrodnictwa.

– Cóż, słowo żywe…

– Wujku – Robert podniósł głowę, jakby chciał spojrzeć Tysonowi w oczy. – A mogę jutro przyjść do Gerarda?

Mężczyzna nie odpowiedział, chwilę patrzył na chłopca.

– Chodź, Bob.

„…WOLNOŚĆ TO PRAWO KAŻDEGO CZŁOWIEKA DO DECYDOWANIA O SWOIM LOSIE I ŻYCIU. TO TAKŻE PRAWO DO DECYDOWANIA O WŁASNEJ ŚMIERCI…”

fragment przemówienia Johna Tylanda,

VI Kongres Partii Postępu, Aklamberg 2072

Tyson przez chwilę wodził flamastrem po arkuszu papieru. Wreszcie zatrzymał się przy liczbie trzynaście. Zdjął skuwkę, obrysował grubą, czarną linią, a potem przekreślił.

W radiu ktoś gdakał.

– Sądzę, że wyrok w sprawie profesora Beaffona będzie okazją do kolejnego potwierdzenia dojrzałości naszych obywateli, śmiałości w kroczeniu po drodze ku nowemu, ich odwagi i rozumu. Nie chodzi tu bowiem o jednostkowy akt orzeczenia sądowego, chodzi o precedens. I zadać sobie musimy pytanie – czy nasz system sądowniczy dojrzał już na tyle, by dostosować się do galopującego czasu. Skazanie grupy Beaffona byłoby powstrzymaniem postępu…