Выбрать главу

— Na co czekacie? — warknął. — Tam już lecą toasty. Jazda, za zdrowie nieboszczyka!...

Przyjęcie składało się z bułki paryskiej, kilograma salcesonu i potwornej ilości wódki. Kawa była w pracowni zawsze. Kilka osób musiało wyjść, ale większość została. Przy pierwszym litrze było nam jeszcze bardzo smutno i wszyscy trzeźwi przytomnie i rozsądnie rozpatrywali sytuację, mieszając tylko przewidywany upadek pracowni z podejrzeniami na temat Jadwigi. Przy drugim zaczęliśmy dochodzić do wniosku, że właściwie żyć można wszędzie, pracować też i nie pozostaje nam nic innego, jak tylko intensywnie się pocieszać. A przy trzecim nastrój uległ już radykalnej zmianie.

Ktoś nastawił radio, które nadawało akurat muzykę taneczną. Równocześnie Włodek zaczął grać na organkach z początku rzewnie, a potem coraz bardziej skocznie. Litry płynęły dalej, mieszane z kawą, Leszek ruszył do tańca z okrzykiem:

— Raz się żyje! Panowie bracia, tańczymy na wulkanie!

W tym momencie musiałam opuścić pokój na chwilę, ponieważ usłyszałam, że dzwoni telefon. Byłam chyba najtrzeźwiejsza ze wszystkich, bo z uwagi na dolegliwości sercowe nie bardzo mogłam pić, co mnie napełniało głębokim żalem. Bez trudu jednak dostosowałam się do panującego nastroju.

Po drugiej stronie telefonu wisiał Witek, mający miły zwyczaj sprawdzać, co się dzieje w pracowni w godzinach nadliczbowych. Z wielkim trudem przekonałam go, że zostało kilka osób, które ciężko pracują. Kiedy wróciłam do środkowego pokoju, stypa była już w pełni rozkwitu.

Leszek szalał w dzikich skokach po całym pomieszczeniu, obijając się o stoły i szaty, co miało oznaczać, że tańczy charlestona.

— Zabierzcie to! — charczał. — Zabierzcie te meble! Nie ma dla mnie przeszkód! Jestem orzeł!

Dlaczego dźwięki charlestona przemieniły go akurat w orła, nie wiadomo, zwłaszcza że tej metamorfozy nie dawało się dostrzec na zewnątrz. Monika z Wiesiem tańczyli twista, Wiesio umiał, a Monika nie. Leszek nagle zmienił zdanie i oświadczył, że jest umierającym łabędziem, przy czym dziwne wygibasy również zmieniły nieco charakter. We wdzięcznych przegięciach wypadł na korytarz aż do pomieszczenia Matyldy, gdzie skonał, przewieszony przez krzesło, wydając z siebie co jakiś czas niesamowite skrzeczenie, które miało obrazować łabędzi śpiew.

Włodek siedział na szafie z rysunkami i nie zważając na konkurencję Polskiego Radia, grał przeraźliwie na organkach oberka. Alicja, doskonale zaprawiona, żądała, żeby zagrał polkę, bo ona musi zatańczyć. Poparłam ją solidarnie, ale Włodek zaprotestował, między jednym dźwiękiem a drugim wyjaśniając nam, że w organkach brakuje mu a-moll, które do polki jest niezbędne. To wyjaśnienie nie trafiło nam do przekonania.

— Graj polkę, bo ci to rozbiję na głowie — zagroziłam, biorąc do ręki szklankę z fusami do kawy. Włodek nadal grał oberka, udając, że nie słyszy, więc poczułam się zmuszona spełnić groźbę i chlusnęłam na niego resztkę kawy z fusami. Następnie poprawiłam wodą z wazonika do kwiatów.

— Megiera — powiedział Włodek z urazą, zgarnął nieco z siebie fusy i nadal grał oberka. Alicja przyjrzała mu się z dużym zainteresowaniem.

— Ona leje, to i ja! — oświadczyła stanowczo. Wzięła ze stołu wielki wazon z kwiatami i chlusnęła na Włodka całą zawartością. Muzyk obraził się, zlazł z szafy i wyrzucił organki za okno.

Stefan stał przy drugiej szafie z rysunkami i mamrocząc jakieś przekleństwa, wydłubywał z salcesonu ozorki, resztę ze wstrętem wyrzucając za siebie. Anka z Andrzejem i Monika z Wiesiem twardo tańczyli twistem wszystko, cokolwiek rozbrzmiewało przez radio. Alicja zrezygnowała z polki, wyciągnęła Kacpra na korytarz i oboje runęli w kierunku drzwi wyjściowych, rycząc strasznym głosem mazura. Ryszard, siedzący dotąd melancholijnie przy stoliku, ocknął się nagle jak na dźwięk pobudki, wypchnął mnie z pokoju i poszliśmy za ich przykładem.

Wpadliśmy do pokoiku Matyldy w momencie, kiedy pierwsza para zawracała już od drzwi. Równocześnie umierający łabędź, to znaczy Leszek, zerwał się z krzesła, na którym oddawał ducha, i trafił w sam środek szaleńczego mazura. Oszołomiony chciał się cofnąć, dostał dubla od Ryszara, wpadł na Alicję i Kacpra i całe towarzystwo wylądowało na biurku Matyldy. Małe, lekkie biureczko, mające cienkie, wdzięczne nóżki i szuflady tylko po jednej stronie, nie wytrzymało tego ciosu, trzasnęło, zgrzytnęło i runęło.

Hałas był najzupełniej dostateczny, żeby zwabić do pokoju Matyldy większość rozbawionego personelu. Malownicza grupa, jęcząc radośnie, pozbierała się z podłogi, na której został tylko Leszek i biurko z rozbitym szkłem i jedną nogą wyłamaną. Było widać, mimo pozorów kruchości, solidne wykonanie, bo nic więcej się nie rozpadło, nie puścił też żaden zamek, szuflady zostały na swoim miejscu i skądś, ze środka, wyleciał na podłogę tylko jeden klucz.

Nie dalej jak dwa dni temu nabrała rozgłosu sprawa tajemniczego zamknięcia sali konferencyjnej. Nie dalej jak dwa dni temu roztrząsano powiązania Jadwigi z kluczem od drzwi gabinetu. Od dwóch dni klucz stał się dla nas nie tylko potężną sensacją, ale także symbolem przestępstwa.

Nic dziwnego, że teraz wszyscy zamarli, ucichli i znieruchomieli, wpatrzeni w znany nam dobrze klucz, który wyleciał z zamkniętego biurka Matyldy. Nie wiadomo, jak długo trwalibyśmy tak w charakterze żywego obrazu, gdyby nie to, że nagle otworzyły się drzwi wejściowe i stanął w nich kapitan.

Stanął i również zastygł, rażony zapewne dziwnym widokiem, jaki przedstawił się jego oczom. Otworzył usta, ale słowa mu na nich zamarły, spojrzał kolejno na nas wszystkich, na Leszka, a potem na leżący pośrodku podłogi klucz.

— Sokole!... — powiedział nagle Leszek, któremu widać pomieszała się cała ornitologia.

Wyrwany tym okrzykiem z osłupienia kapitan podszedł szybko do klucza, wyjął z kieszeni chustkę i przez tę chustkę bardzo ostrożnie podniósł go z podłogi.

— Skąd to się wzięło? — spytał ostro.

— Opatrzność zesłała — odparł uroczyście Leszek i stanął wreszcie nieco chwiejnie na nogach.

— Wyleciał z biurka? — spytał z żywym zainteresowaniem Wiesio, spoglądając na mnie.

— A może komuś z kieszeni? — powiedziała niepewnie Monika.

— No więc? — powtórzył kapitan równie ostro, jak poprzednio, — Co to było? Co tu się w ogóle dzieje?

— Stypa — wyjaśniła uprzejmie Alicja. — Wyprawiamy stypę...

Kapitan patrzył na nas wzrokiem pełnym potępienia. Wahał się przez chwilę i prawdopodobnie zastanawiał się, co można zrobić w obliczu takiej gromady pijanych świadków. Istniała duża szansa, że po wytrzeźwieniu nikt nic nie będzie pamiętał.

— Proszę się nie ruszać — rozkazał. Przeszedł do gabinetu, zostawiając za sobą szeroko otwarte drzwi, i nie spuszczając z nas wzroku, podniósł słuchawkę. Aparat Matyldy leżał na podłodze w charakterze drobnych szczątków.

Wezwał stosowne posiłki i wrócił. Przyjrzał się uważnie trwającym posłusznie w bezruchu uczestnikom stypy i zwrócił się do mnie.

— Pani jest też pijana?

— Nie — odparłam z żalem. — Ja po alkoholu dostaję zapaści. Obawiam się, że jestem prawie zupełnie trzeźwa.

— Chwała Bogu — mruknął. Westchnął ciężko i dodał: — Proszę opisać, co tu się działo.

— Tańczyliśmy mazura w dwie pary. Leszek konał na krześle i odżył w niestosownym momencie, w związku z czym wszystko wpadło na siebie oraz na biurko. Skutki pan widzi.

— Co to za klucz i skąd się tu wziął?