Выбрать главу

— Mamy zwłoki — powiedział Leszek, patrząc na niego bezmyślnie z kosza na śmieci.

— Co macie?

— Zwłoki...

— Zwłoki w czasie? W sensie przestojów roboczych?

— Nie, w sensie nieboszczyka.

— Doprawdy? — powiedział Marek z życzliwym zainteresowaniem. — A kto umarł?

— Stolarek. Nie tyle umarł, co został zamordowany.

— Nie rozumiem — powiedział Marek po chwili zastanowienia, podczas gdy wszyscy nie wiadomo czemu patrzyli w niego jak w tęczę. — Czy nie moglibyście tego jakoś przystępniej sprecyzować?

— Moglibyśmy — odparła z przekonaniem Alicja. — Stolarek został uduszony na śmierć przez nieznanego sprawcę paskiem od fartucha.

— Damskiego — podkreślił Wiesio z satysfakcją.

— I nikogo obcego nie było w pracowni — uzupełnił uprzejmie Andrzej.

— Nie! Poważnie mówicie?

— Skąd, żartujemy! Mamy taki nowy rodzaj dowcipów...

Marek patrzył na nas przez chwilę w zamyśleniu, a następnie bystro rzucił okiem na Witka, którego twarz dobitnie świadczyła o prawdziwości informacji. Potem znów popatrzył na nas.

— Tego jeszcze nie było — powiedział z uznaniem. I dodał z głębokim zdziwieniem: — Dlaczego akurat Stolarek?

— A, tego to już nie wiemy...

— Świeć, Panie, nad jego duszą... Czy jesteście zupełnie pewni, że nie zaszła jakaś pomyłka co do osoby ofiary?

— Niczego nie jesteśmy pewni poza tym, że w sali konferencyjnej leżą zwłoki Tadeusza.

— Jak to leżą? — zaniepokoił się Marek. — To kiedy ten smutny fakt nastąpił?

— Przed chwilą. To znaczy pewnie z pół godziny temu. Zaraz powinna przyjechać milicja.

— A nie, to ja wychodzę. Państwo wybaczą... Mordujcie się sami, ja opuszczam ten lokal.

— Zostań, napijesz się kawy. Fakt jest wstrząsający i trzeba się pokrzepić przed śledztwem. Pani Glebowa już robi.

— Bardzo wam dziękuję za zaproszenie, ale nie przepadam za piciem kawy w towarzystwie nieboszczyków. Pozwólcie, że jednak wyjdę, zanim nasze drogie władze tu przybędą i zaczną mnie podejrzewać. Wolałbym nie być wmieszany w duszenie instalatorów sanitarnych...

Skłonił się nam wytwornie i bez przesadnego pośpiechu, ale stanowczo zawrócił do drzwi wejściowych. Równocześnie weszła pani Glebowa z tacą zastawioną szklankami z kawą i zrobiło się lekkie zamieszanie, bo Leszek, siedzący na środku pokoju jak niewzruszona skała, zdecydowanie utrudniał komunikację. Obie z Alicją wyjrzałyśmy za Markiem. Był już przy stole Matyldy, kiedy drzwi otworzyły się przed nim i weszła władza ludowa w ilości trzech osób, w tym dwóch w mundurach i jednego w cywilnym ubraniu...

Marek zatrzymał się gwałtownie, a potem z ciężkim westchnieniem zawrócił. Na twarzy miał wyraz łagodnej rezygnacji.

— Przepadło — powiedział spokojnie. — Fatum. Nie będziemy walczyć z przeznaczeniem...

***

Sympatycznie wyglądający pan w cywilnym ubraniu stał na środku pokoju i przyglądał się nam w zamyśleniu. Od chwili swego przybycia bez żadnego trudu zdołał ustalić kilka faktów. Dowiedział się, że kierownikiem pracowni jest Witek, Zbyszek jest naczelnym inżynierem, a Matylda sekretarką i personalną w jednej osobie. Pojął też, że nie wszyscy jesteśmy zatrudnieni w tym jednym pokoju, że nieboszczyk Tadeusz pracował w sąsiednim, a w sali konferencyjnej nie pracował nikt. Wykrył osobę, która zawiadomiła milicję, bo Alicja przyznała się do tego bez oporów. Odebrał od Matyldy przysięgę, że nikt obcy nie wchodził ani nie wychodził z pracowni, po czym zażądał opisania przebiegu wypadków i tu go zastopowało.

Zadziwiającym sposobem wszystkim nagle odjęło mowę. Kilka osób próbowało coś powiedzieć, ale po pierwszych słowach zaczynali się plątać, milkli i spoglądali na mnie. Wreszcie zapadła martwa cisza.

Bardzo dobrze wiedziałam, o co im chodzi. Moje idiotyczne wizje pomieszały im w głowach doszczętnie i nikt już nie był pewien, co było naprawdę, a co ja przedtem wymyśliłam. A przy tym wahali się, czy należy mnie wkopać opowiadając wszystko od początku, czy też raczej trzeba się ograniczyć do rzeczywistych faktów, które z kolei nie bardzo dawały się oddzielić od fikcji. Ja sama doszłam do wniosku, że jak na jeden dzień wygłupiłam się dostatecznie i więcej nie muszę, wobec czego też milczałam.

Przedstawiciel władzy nie był ani ślepy, ani niedorozwinięty. Znakomicie zauważył rzucane na mnie niepewne spojrzenia drogich przyjaciół i prawdopodobnie nabrał radosnego przekonania, że śledztwo ma już z głowy. Stał sobie i również milczał, a cały zespół wpatrywał się w niego w nabożnym skupieniu.

— Kto pierwszy znalazł zwłoki? — spytał nagle, zwracając się do Witka. Witek drgnął nerwowo.

— Nie mam pojęcia — odparł z zakłopotaniem. I dodał, odwracając się do mnie: —Joanna?...

— Janusz — powiedziałam ponuro, wyraźnie widząc, że nic mnie już nie uratuje. Chcąc nie chcąc będę w tej sztuce grała główną rolę. Janusz miał rację, jestem pierwsza podejrzana...

— Jeden z kolegów — dodałam nieżyczliwie, bo pan w cywilu patrzył na mnie z pytaniem wyraźnie wypisanym na obliczu. — Siedzi w tamtym pokoju.

— Pracuje?!... — krzyknął Witek z radosną nadzieją.

— Nie, trzyma się za głowę — odparł rzeczowo Wiesio, który był już w naszym pokoju i widać postanowił sobie na wszelki wypadek trwać przy ścisłej prawdzie. Pan w cywilu zwrócił się znów do Witka.

— Proszę spowodować powrót wszystkich na swoje miejsca. Chciałbym zobaczyć biuro w normalnym stanie.

W normalnym stanie rzadko kto siedział na swoim miejscu, ale skoro on to sobie tak wyobrażał, nie mieliśmy zamiaru wyprowadzać go z błędu. Poganiani przez Witka, który nagle zrobił się demonstracyjnie praworządny, ruszyliśmy ku drzwiom, podtrzymywani na duchu nadzieją, że jeśli coś ciekawego zdarzy się w innym pomieszczeniu, współpracownicy niewątpliwie nam to przekażą. Na razie nasz zespół był wygrany z uwagi na usytuowanie Janusza. Posłusznie weszliśmy do siebie.

Nikt z nas nie pamiętał o jednym skromnym drobiazgu. Nie dalej jak poprzedniego dnia opętany chandrą Leszek namalował monstrualnych rozmiarów obraz na wielkiej płycie pilśniowej. Cały dzień nic innego nie robił, tylko malował. Znaliśmy już jego nastroje i nawet Witek, widząc jego zajęcie, nic nie mówił, machnąwszy ręką z rezygnacją, bo wiedział, że i tak w tym stanie ducha żadnego pożytku by z niego nie było.

Obraz, utrzymany w żywych kolorach, przedstawiał potworną mordę z wyszczerzonymi zębami, do której była doczepiona figura, mająca zapewne wyobrażać kobietę. W dole obrazu znajdowało się coś, co przypominało zmaltretowanego, klęczącego osobnika płci męskiej, z gębą zwyrodniałego kretyna, w którego głowę kobieta owa wbijała wielki gwóźdź. Jakby mało było tej makabry, po opuszczonej ręce kobiety zbiegały w dół, do klęczącego osobnika, całe stada białych myszek. Straszliwe to dzieło stało oparte o ścianę na wprost naszych drzwi wejściowych.

Pan w cywilu wszedł i zatrzymał się nagle, bowiem pierwszą rzeczą, na jaką padło jego oko, był właśnie ów obraz. Wbrew naszym nadziejom nie krzyknął i nie uciekł, przybladł tylko nieco i przez dobrą chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu. Wreszcie odetchnął głęboko, oderwał wzrok od wstrząsającej dekoracji, rozejrzał się po pokoju i dostrzegł Janusza.

Obok Janusza, przede mną, znajdowało się puste miejsce nieobecnego Witolda, który siedział na desce. Brzmi to nieco dziwnie, ale jest faktem. Twierdził, że ma jakiś szczególny gatunek reumatyzmu, który pozwala mu zginać nogi tylko pod jednym określonym kątem, a każdy inny kąt wygięcia powoduje nieznośne bóle w kolanach. Zwykłe krzesła, stojące na podłodze, były za niskie do stołów kreślarskich, nasze kręcone krzesła, odpowiednio wysokie, siłą rzeczy zmieniały mu ów kąt w nogach, wobec czego położył na podłodze deskę kreślarską, na niej postawił zwykłe krzesło i tak siedział. Kąt miał, wysokość miał i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że deska pod stołem, prawie niewidoczna, ale za to wystająca, tworzyła coś w rodzaju niskiego stopnia, o który się każdy potykał.