Выбрать главу

I dlatego Tammy nikomu nie powiedziała.

To nie był pierwszy raz. Czasami mama znikała w sypialni na kilka dni. Tym razem trwało to dłużej niż zazwyczaj. Tammy nie chciała zaglądać, bo czasami mama gniewała się na nią, gdy sprawdzała, jak się czuje. Nie chciała, żeby jej dzieci widziały jak zażywa narkotyki. Wstydziła się. Tammy myślała, że za dzień czy dwa mama wyjdzie z sypialni, albo sprawdzi, czy mają jeszcze coś do jedzenia, a wtedy oni wrócą do szkoły, a mama pójdzie na zakupy i kupi coś do jedzenia. W międzyczasie Tammy karmiła siebie i Mickeya tym, co znalazła w kuchni. Podzieliła jedzenie na takie porcje, żeby im nie zabrakło. Tak jak mamę, musiała też chronić swojego brata.

Poszedłem sprawdzić. Zostały im trzy kromki spleśniałego białego chleba, trochę krakersów ryżowych i, mniej więcej, łyżka stołowa masła orzechowego.

2

1996

Pracowałem w Służbie Ochrony Dzieci pięć lat i wciąż nie miałem swojego biura. Tak naprawdę nie chciałem go, ani nie potrzebowałem. Siedemdziesiąt pięć do osiemdziesięciu procent czasu pracowałem w terenie. Resztę zajmowało mi pisanie raportów. Kierownicy mieli biura i jeśli o mnie chodzi, to niech je mają. Zajmowali się zamykaniem spraw, cyframi i postępowaniem zgodnie z ustalonymi procedurami. Ja zajmowałem się ratowaniem dzieciom życia. Mieliśmy zatem różne nastawienia.

Każdego ranka, minąwszy szpalery bezdomnych koczujących na okolicznych ulicach, dojeżdżałem do budynku na Otis Avenue gdzieś około godziny ósmej, sprawdzałem, czy są jakieś prawdziwe nagłe wezwania, po czym, zazwyczaj, zabierałem się za mój przydział „normalnych” przypadków. Każdy z nich był swego rodzaju nagły, choć zbyt często nie zaznaczony jako taki przez biurokrację.

Aby wezwanie określono mianem nagłego i przydzielono natychmiast opiekuna społecznego lub ich zespół, sytuacja domowa dziecka musiała zostać uznana za zagrażającą życiu, i mam tu na myśli zagrożenie bezpośrednie. Na przykład kobieta trzymająca swe trzyletnie dziecko za nogi przez okno na szóstym piętrze, byłaby nagłym przypadkiem. Do codziennych problemów, uznawanych za pomniejsze, zaliczały się chroniczny głód lub podejrzenie znęcania się fizycznego, lub rodzic w stanie upośledzenia fizycznego spowodowanego narkotykami bądź czymkolwiek innym. Albo wujek podejrzany o cielesny związek ze swą ośmioletnią siostrzenicą.

Tego ranka, mniej więcej rutynowe wezwanie pochodziło z Holly Park, osiedla mieszkaniowego blisko południowej granicy miasta. Z uwagi na walczące gangi, skrajną nędzę i nieustępliwą aurę beznadziei oraz olbrzymią liczbę ludzi, którzy zażywali albo handlowali narkotykami, teren ten miał najwyższy odsetek morderstw, zaraz po Hunter’s Point. Ale w ilości niemal wszystkich innych przestępstw, brutalnych i nie, był niekwestionowanym numerem jeden.

Nie przeszkadza mi mgła ani deszcz, upał ani zimno, ale nienawidzę wiatru, a w ten kwietniowy wtorek wiało potężnie. Aby uchronić moją i tak zdezelowaną luminę przed wandalizmem, który był plagą Holly Park, zaparkowałem trzy przecznice na wschód od osiedla, po czym wysiadłem prosto na chłód docierający tutaj z Alaski, przeciwko któremu moja parka była mniej więcej tak skuteczna jak łańcuszek szczęścia. Dzień był jasny i słoneczny, ale wiatr był niepohamowany i potwornie, potwornie, potwornie zimny.

Wcisnąwszy ręce głęboko w kieszenie kurtki, dotarłem do zapamiętanego adresu i, stojąc po drugiej stronie ulicy, patrzyłem na poharataną i oszpeconą ziemię jałową, na którą miałem wejść. Wiedziałem, że pięćdziesiąt lat temu miejsce to było swego rodzaju modelem pokazowym – świeżo pomalowane baraki mieszkalne, z trawnikami i dobrze utrzymanymi ogródkami, nawet drzewami. Mieszkańcy karani byli grzywnami, jeśli nie kosili trawników albo ich własne ganki i balkony były brudne lub zaśmiecone, albo wisiała na nich susząca się bielizna. Teraz nie było tam ani jednego drzewa, ani śladu ogródka, ledwie źdźbło trawy. Ze swej pozycji po drugiej stronie ulicy ujrzałem setki błysków na ubitej i spalonej ziemi dokoła budynków – byłem tu już wielokrotnie i wiedziałem, iż są to pozostałości niezliczonych wyrzuconych i potłuczonych butelek po piwie, winie, gorzałce, jakimkolwiek butelkowanym alkoholu. Na tej arenie Pepsi i Coca-Cola nie walczyły o dominację.

Tym jednak, co najbardziej mnie niepokoiło był fakt, że nikogo nie widziałem. Oczywiście, przy takim chłodzie i wietrze ludzie nie wygrzewają się i nie figlują, ale spodziewałem się ujrzeć kogoś przemykającego między klockami budynków, jakąś kobietę wieszającą pranie, kogokolwiek. Ale miejsce wydawało się całkiem opustoszałe.

Zastanawiałem się, czy powinienem był poczekać trochę i znaleźć partnera do tego wezwania. Może kogoś spośród względnie świeżo zatrudnionych, kto miał jeszcze jakiś zapał. Ale znalezienie w biurze kogoś, na kim mógłbym polegać, z kim byłbym w stanie wytrzymać trochę czasu, stało się niemożliwe. A to dlatego, że przez minione kilka lat biuro toczył rak. Zbiegło się to w czasie z mianowaniem i przybyciem wicedyrektora Wilsona Mayhewa. Począwszy od kierowników mojego szczebla dzielących włos na czworo i bawiących się w rozgrywki władzy, a na moich kolegach, odpowiedzialnych za nagłe wezwania, którzy używali całego swego doświadczenia, by unikać telefonów, nawet jeśli zadali sobie trud pojawienia się w pracy, kończąc, większość ludzi zdawała się postępować wedle wskazówek Mayhewa. Mimo wszystko, co do jednego byliśmy pracownikami okręgu, chronionymi przez związki zawodowe i, zasadniczo, niewrażliwymi na dyscyplinę. Pozbawieni motywującego wicedyrektora, opiekunowie społeczni, których obchodzi ich praca, dzieci, zwykli wypalać się po kilku latach. Większość z tych, którzy zostali, byli tam, ponieważ nie można ich było ruszyć – pomiędzy zmasowanymi urlopami, zwolnieniami lekarskimi i oszukiwaniem na kartach kontrolnych na setki wymyślnych sposobów. Jedna trzecia opiekunów nigdy nie robiła nic konkretnego. Kilkoro w ogóle nie pojawiało się w pracy, co zdawało się nie interesować ani Mayhewa, ani kierowników niższego stopnia, którym w ten sposób oszczędzony był kłopot konfrontacji.

Bettina, ciągle zatrudniona, sama borykała się ze spowodowanym rozwodem problemem alkoholowym i wolałem pracować sam.

Cóż, nie miałem innego wyjścia, niż ruszyć naprzód. Oto byłem tu. A Keeshiana Jefferson potrzebowała pomocy. Musiałem tam pójść i ocenić sytuację. Zszedłem z krawężnika.

– Hej.

Odwróciłem się, cofnąłem, przyglądając uważnie całkiem niemożliwemu w tej okolicy widokowi białego mężczyzny. Po chwili rysy skupiły się w coś początkowo niewyraźnego, potem bardzo znajomego.

– Dev? – spytałem. – Dev Juhle?

Juhle był shortstoperem drugiej bazy w mojej drużynie baseballowej w ogólniaku. Nim rozdzielił nas college, był prawdopodobnie moim najlepszym przyjacielem.

Na twarzy mężczyzny pojawił się niewymuszony, choć nieco zakłopotany uśmiech, po czym on też mnie poznał.

– Wyatt? Co ty tu robisz?

– Pracuję – odparłem, sięgając półautomatycznie po portfel, identyfikator. – Pracuję w SOD. Służbie Ochrony Dzieci.

– Wiem, co to jest SOD. Jestem gliną.

– Nie jesteś.

– Właśnie, że jestem.

– Nie jesteś ubrany jak glina.

– Jestem inspektorem. Nie nosimy mundurów. Pracuję w wydziale zabójstw.

– Mówisz zatem, że się spóźniłem? – spytałem, zerkając na osiedle.

– Na co?

– Keeshiana Jefferson.

– Nigdy o niej nie słyszałem.

Poczułem falę ulgi. Keeshiana nie była przynajmniej ofiarą zabójstwa, w sprawie którego Dev prowadził dochodzenie. Może jednak byłem na czas.