Выбрать главу

– Nie zastanawiałem się nad tym.

– I do tego wszystkiego twoje oceny są wzorowe. Wzdrygnąłem się.

– Zależy mi, proszę pana.

– Najwyraźniej. Najwyraźniej – opierając się, złożył ręce nad brzuchem. – Chodzi o to, że dysponujesz wielką wiedzą praktyczną, którą mógłbyś przekazywać nowym pracownikom.

– Staram się pomagać, gdy tylko mogę.

– Tak, cóż… Ale tak myślałem, że moglibyśmy trochę sformalizować ten układ. – Pochylił się, jego małe oczka wbite we mnie, jakiś półuśmieszek. – Powiem wprost, Wyatt. Czy rozważałeś kiedyś przejście na stanowisko kierownika?

– Nie, proszę pana, nigdy się nie zgłaszałem.

– Czemu nie?

Zastanowiłem się przez chwilę.

– Chyba dlatego, że lubię pracować w terenie.

– Godne uznania. Tam, gdzie coś się dzieje, hę?

– Coś w tym stylu.

– Zastanowisz się nad awansem?

Ponownie nie odpowiedziałem od razu. Musiało wyglądać na to, że rozglądałem się po pomieszczeniu, podziwiając jego zdjęcia i trofea.

Ślepo zinterpretował to jako zazdrość.

– Biorąc pod uwagę twoją dotychczasową gwiazdorską kartotekę – powiedział – niewykluczone, że już za kilka lat mógłbyś być tu, gdzie ja.

O, ucichnij, me serce.

Poza tym było to bezczelne kłamstwo. Mayhew nigdy nie pracował w terenie. Nie byłem nawet przekonany, czy ukończył studia z zakresu pracy socjalnej, co dla nas, pracujących w terenie, było warunkiem koniecznym. Ale praca socjalna nie była jednym z wymogów koniecznych dla wicedyrektora. Polityczna poprawność, owszem. Mayhew był bratem administratora miejskiego, Chrissy Mayhew. Ani nie brałem, ani nie chciałem brać w tym udziału.

Ale nadal byliśmy mili i nie widziałem powodu, żeby zmieniać ton.

– Cóż, schlebia mi, że mnie pan bierze pod uwagę… Znowu się wtrącił, nim zdołałem wprost odmówić.

– To całkiem znaczący skok w pensji. Pokręciłem głową.

– To nie o to chodzi.

– Co zatem?

– To, co powiedziałem. Nie nadaję się do pracy w biurze. Lubię odpowiadać na zgłoszenia.

Oparł się i ponownie osunął na krześle, a jego twarz spochmurniała.

– I często jeździsz sam.

Nie było to pytanie, ale i tak odpowiedziałem.

– Tak, proszę pana, zgadza się.

– A czemu to?

Ponieważ moim współpracownikom, których zatrudniłeś, brakuje motywacji, idioto. Ale odparłem:

– Czasami trudno skoordynować grafiki.

– I uważasz, że to jest wybitnie wydajne?

– Czasami w terenie niedoświadczony partner może stanowić bardziej utrudnienie niż pomoc.

– Ale jak mają zdobyć to niezbędne doświadczenie praktyczne, jeśli weteran nie chce zabierać ich ze sobą?

– Cóż… to nie tyle „nie chce”. Niektóre osoby tam na dole uważają, że muszą pisać sprawozdania i to jest dla nich priorytetem. I to czasami trzyma ich przy biurku. – Szybko opuszczaliśmy arenę udawanej serdeczności. – A co do wydajności, to sam pan powiedział, że mam dobre oceny.

– Na samych wezwaniach, tak. Ale my tu mamy okręt i wszyscy marynarze muszą współpracować, jeśli chcemy utrzymać go na powierzchni – analogia ta nie zdołała przemówić do mojej natury wilka morskiego. Więc zatrudnij ludzi, którzy chcą iść w teren i robić, co do nich należy. Jednakże zdobyłem się na pełen nadziei uśmiech:

– Mnie się wydaje, że umiem współpracować, proszę pana. Przez dłuższą chwilę Mayhew zagryzał wąską dolną wargę.

W końcu, wzdychając ciężko, z udawanym głębokim żalem, powiedział:

– Mamy kilkoro obiecujących młodych ludzi, których chcielibyśmy przyjąć, Wyatt, i szczerze mówiąc, mogliby zacząć z dużo niższą pensją niż twoja obecna. Nawet jeżeli awansujesz na kierownika, wpływ na nasz budżet byłby pozytywny, jeśli moglibyśmy przyjąć część tych osób.

A więc teraz chodziło o budżet. Mayhew bardzo się starał być przekonujący, gdy zacząłem dostrzegać zasadniczą kwestię. Obiecał posadę – moją posadę - synowi lub córce jednego ze swoich kolesi.

– Czyje miejsce miałbym zająć – zapytałem – jako kierownik?

– Darlene jest na urlopie macierzyńskim już pięć miesięcy – odparł. – Dwa miesiące więcej niż się ubiegała. Nie sądzę, że wróci.

– Mogę się zastanowić?

– Oczywiście – błyszcząca twarz rozpogodziła się. – Pomyśl kilka dni, Wyatt. Tak długo, ile ci potrzeba.

Odmówiłem.

Dwa tygodnie później Mayhew ogłosił w wydziale restrukturyzację administracyjną, na mocy której troje pracowników o największym doświadczeniu – czyli ja, Bettina Keck oraz weterynarz z dziesięcioletnim stażem i wysoką absencją w pracy Lionel Whitmore – miało zająć się oceną wiarygodności zgłoszeń oraz przydzieleniem kandydatom opiekunów społecznych. Zasadniczo były to zadania naszych dotychczasowych kierowników pierwszego stopnia, a praca ta była wyłącznie biurowa, ale tym razem nie było mowy o podwyżce.

Każdy przypadek faktycznego znęcania się nad dzieckiem był, naturalnie, poważny, niemniej nie każde zgłoszenie dotyczące takiej sytuacji było prawdziwe. Gdy zacząłem pracę, byłem zaskoczony tym, ile ze zgłoszeń napływających do SOD było zmyślonych – ojcowie, którzy chcieli narobić kłopotów matkom swoich dzieci, sąsiedzi mszczący się za hałasy w nocy albo kobieta, która chciała dokuczyć byłemu mężowi, gdy dzieci spędzały z nim weekend. Takie i dziesiątki podobnych paskudnych, głupich, nieważnych rozgrywek między dorosłymi, w których dzieci używano jako pionków, zdarzało się codziennie. Powołując się na ciągły brak pracowników, ograniczenia budżetowe oraz nadmiar poważnych wezwań, Mayhew zdecydował, iż jego doświadczeni podwładni będą dokładnie tym, czego potrzebował do oddzielania plew od zboża w zgłoszeniach, co poprawi wydajność całości SOD.

Plan Mayhewa był tak oczywisty, jak i prosty. Z jego punktu widzenia nie nadawałem się do pracy w zespole, Bettina stanowiła kandydatkę na odwyk, a Lionel był bezużyteczny. Jeśli zdoła utrzymać mnie w biurze, bez pracy w terenie, to niebawem się zwolnię. A beze mnie Bettina i Lionel wcześniej czy później coś by w końcu spieprzyli, zwalniając tym samym nie jedną, ale trzy posady. A Mayhew mógłby uszczęśliwić trzech swoich bogatych kumpli i może załatwić sobie tym nowy samochód – albo przynajmniej kolejny srebrny samowar, albo sesję zdjęciową ze sławną osobą.

Byłem naprawdę wkurzony i niech mnie diabli, jeśli pozwolę się tak łatwo usunąć z pracy, na której mi tak zależało. Doszedłem do wniosku, że mógłbym przetrzymać Mayhewa. Potrzebował dobrych, solidnych opiekunów społecznych albo zacząłby źle wyglądać na zewnątrz. Stwierdziłem, że będzie to gra na przeczekanie, a ja będę grał, aż jego cierpliwość się wyczerpie i zostanę ponownie przypisany do pracy w terenie. Dzięki czemu wygram.

Myliłem się.

Późnego, lutowego, piątkowego popołudnia siedziałem sam w moim boksie – Bettina i Lionel już jakiś czas temu oddalili się samowolnie z miejsca pracy – mając przed sobą stertę zgłoszeń do oceny przed weekendem. Spośród nich wychwyciłem wiarygodne zgłoszenie ze Szpitala Ogólnego San Francisco. Pięcioletni latynoski chłopiec, Miguel Nunoz, został przyjęty krótko przed drugą tego popołudnia, ze złamaniem ręki. Pracownicy szpitala ocenili ten wypadek jako nietypowy. Zadzwoniłem do izby przyjęć, gdzie rozmawiałem z dr. Turnerem, który odkrył, iż chłopiec był trzykrotnie przyjęty do trzech różnych szpitali – dwa złamania kości i jedno wywichnięcie – odkąd jego matka ma nowego chłopaka. Włożyli ramię chłopca w gips i kobieta już czeka, by zabrać Miguela do domu, ale Turner pomyślał, iż ktoś z SOD powinien przyjechać i porozmawiać z matką i synem i ocenić sytuację, aby lekarz mógł z czystym sumieniem wypisać chłopca.