Выбрать главу

— Przyszłam do pana, gdyż pomyślałam, że nowy człowiek powinien innym okiem spojrzeć na nasze kłopoty. W nas wytworzyły się już stereotypy, które przeszkadzają w analizie sytuacji.

— Może jednak czymś dopiekliście smokom? Nina patrzyła na mrówczą ścieżkę.

— Trzeba będzie sprawdzić, w jaki sposób one dostały się do stacji. Zajmie się pan tym? Jak mogliśmy dokuczyć smokom?

— Agresja zwierząt zawsze jest czymś spowodowana.

— Nie napadaliśmy na nie i jesteśmy gotowi pójść na jakiś kompromis. Ale kompromisy dostępne są jedynie istotom rozumnym.

— Mogliście zrobić to nieświadomie. Na kogo jeszcze smoki napadają?

— Wczoraj zbadał pan żołądek jednego z nich.

— Nino, jesteś tu? — W drzwiach ukazała się Mała Tania. Jej kombinezon był ozdobiony naszyjnikiem z zębów smoka. Wyglądało to dość przerażająco.

— Leskin cię szuka. Utrzymuje, że pole magnetyczne zachowuje się nienormalnie.

— No i co z tego wynika?

— Jak zawsze jest przekonany, że to musi się źle skończyć.

— Pójdę do niego — powiedziała Nina. — Leskin jest pesymistą. Każda wyprawa badawcza musi mieć etatowego pesymistę. Podejrzewam, że psycholodzy umyślnie nam go podsunęli, aby zrównoważyć nieumiarkowany optymizm Tani.

Gdy obie kobiety wyszły, Pawłysz ponownie otworzył dziennik Stresznego.

Doktor istotnie lubił pisać szczegółowo i rozwlekle. Pawłysz wyobraził sobie, jak Streszny siedzi przy biurku z przechyloną na bok głową, jak zachwyca się piękną konstrukcją zdań, urodą długich akapitów i widokiem rzadkich, archaicznych słów. Pierwsze karty zajmował opis wzgórza, budowy stacji, życia codziennego. Dalej szły charakterystyki poszczególnych członków wyprawy, charakterystyki długie, szczegółowe, lecz ostrożne, doktor bowiem traktował swój pamiętnik jak utwór literacki i nie chciał nikogo urazić. Dopiero na piątej stronie Pawłysz natknął się na pierwszą myśl, mającą związek z obecnymi wydarzeniami.

„Deszcze wkrótce ustaną. Nastąpi wiosna. Planeta winna posiadać umiarkowanie bogatą faunę, a jej obecne ubóstwo skłonny jestem tłumaczyć niesprzyjającą porą roku. Mogę sobie wyobrazić, jak wraz ze wzrostem temperatury i pojawieniem się słońca z nor, z gniazd i kryjówek wypełzną, wybiegną, wylecą najrozmaitsze stworzenia, i że niektóre z nich mogą być dość pojętne, aby nawiązać z nami jakiś kontakt. Nie myślę tu o rozumie. Moje doświadczenie podpowiada mi, że ta planeta jeszcze nie dojrzała do rozwoju intelektu. Istnieje jednak pewna szansa, że nie zostaniemy zignorowani, gdyż jesteśmy zbyt widoczni, zbyt hałaśliwi, zbyt obcy i na swój sposób mimowolnie agresywni. Dziś rano miałem zatarg z Dużą Tatianą, która nadzorowała pracę robota budowlanego, kopiącego śmietnik stacji — wszak nie potrafimy niszczyć części odpadków i musimy je w jakiś sposób ukryć. Właśnie ukryć, nie naruszając przy tym normalnego życia naszego środowiska. Ta przemiła niewiasta z właściwą sobie lekkomyślnością zadowoliła się tym, że robot wykopał głęboki dół. „A gdzie hermetyczna pokrywa?” — zapytałem…

Minęło parę dni i przepowiednie doktora Stresznego zaczęły się sprawdzać.

„Dziś ukłuł mnie komar. Właściwie nie był to komar, lecz owad, którego funkcje w stosunku do nas, ludzi, podobne są do funkcji ziemskiego komara — jest mały, cichutko bzyka i, co najważniejsze, gryzie. Dlatego, aby nie obciążać naszej fantazji wymyślaniem nowych nazw, będziemy nazywać tego dokuczliwego insekta komarem. Natychmiast uprzedziłem Ninę, że należy podjąć kroki mające na celu odparcie agresji komarów. Właśnie agresji, podkreśliłem, bowiem najprawdopodobniej ten mały wampir nie jest przypadkowym, egzotycznym gościem na wzgórzu. Za nim pojawia, się inni amatorzy naszej krwi…”

W parę dni później Leopold zachorował na febrę. Trzęsło go przez trzy doby i przez trzy doby doktor Streszny walczył z wrogiem niewidzialnym, nieznanym i niezwyciężonym, ale na szczęście nie na tyle upartym, aby doprowadzić swą ofiarę do zguby. Na trzeci dzień febra ustąpiła. Doświadczenie lekarza w połączeniu z odrobiną szczęścia pozwoliło doktorowi skojarzyć chorobę z komarami i dlatego w ciągu tygodnia, podczas którego niemal wszyscy członkowie wyprawy (nie wyłączając samego Stresznego) zdążyli przebyć febrę, dziennik był całkowicie poświęcony komarom. Z tych notatek zainteresowało Pawłysza parę zdań, które podkreślił, aby ich nie zgubić.

„Komary gnieżdżą się gdzieś opodal stacji. Wylatują po zachodzie słońca i prawdopodobnie reagują na ciepło. Do tej pory nie wiem dwóch podstawowych rzeczy: kto poza nami stanowi obiekt napadu komarów i, po wtóre, jak wygląda ich cykl życiowy. W najbliższej wolnej chwili wybiorę się na poszukiwanie ich kryjówek”.

Doktor nie zdążył tego zrobić, gdyż pojawiły się smoki, niebezpieczeństwo o wiele groźniejsze od komarów. W pamiętniku szczegółowo opisano wszystkie wypadki ataku smoków na ludzi. Streszny usiłował znaleźć w nich jakaś logikę, jakieś prawidłowości. Sam postawił wykrzyknik na marginesie obok zdania: „Smok nie porzucił myśli o odpadnięciu Leopolda nawet wtedy, kiedy ten ukrył się już w budynku, starał się sforsować drzwi i wyciągnąć go na zewnątrz”.

Drzwi były otwarte i Pawłysz nie zauważył, kiedy weszła Mała Tatiana. Spostrzegł, że dziewczyna zagląda mu przez ramię i czyta dziennik wraz z nim dopiero wtedy, kiedy nad uchem szczęknęły mu smocze zęby jej naszyjnika.

— Nie chciałabym przeszkadzać, doktorze — powiedziała. — Ale dziś prawie uratowałam panu życie i dlatego nie może mnie pan wypędzić. Tym bardziej że ja również nam własną teorię.

— Słucham — powiedział Pawłysz, zamykając pamiętnik.

— To jasne, że smoki nie lubią ludzi. A wie pan, dlaczego? Kiedyś, jakieś dziesięć lat temu, wylądowała tu wyprawa międzygwiezdna. Nie nasza, tylko czyjaś tam. I byli tu antropoidzi. Podczas swego pobytu owi ludzie nabrali okropnej antypatii do smoków. Uganiali się za nimi, niszczyli ich gniazda, rozbijali młotkami smocze jaja i mordowali smoczęta. A smoki mają świetną pamięć, i teraz uznały, że ich wrogowie wrócili. Co pan o tym sądzi?

— A co pani proponuje? — Pawłysz wykręcił się od odpowiedzi.

— Ja? Na razie chodzić na czworakach, a w wolnych chwilach szukać śladów bazy tych, którzy byli tu przed nami.

— Dlaczego na czworakach?

— Żeby smoki nie brały nas za ludzi.

— To oczywista bzdura — powiedział Pawłysz, który uznał, że Tania żartuje, ale niemal w tej samej chwili pomyślał, że w tym żarcie kryje się ziarno prawdy. — Racja, kiedy smok mnie zaatakował, szczęknął pazurami zbyt wysoko.

— Aha — ucieszyła się Tania — przecież to jest przesłanka do eksperymentu. Prawda?

Pawłysz uśmiechnął się bez słowa, a Tatiana natychmiast wybiegła. Ponownie otworzył pamiętnik Stresznego. Na chybił trafił.

„Sądzę, że populacja wzgórza jest stabilna i ograniczona przestrzennie, zaś zasięg lotu komarów niewielki. Trzeba to sprawdzić, znacząc kilka osobników…”

Odwrócił kartę.

„…Kiedy nadchodzi noc i nie można zasnąć, bowiem nic równie skutecznie nie odpędza snu, jak nierozwiązany problem, to wyobraźnia, uwolniona od realiów dnia, rozsadza ramy logiki i podpowiada rozwiązania, które w pełnym świetle wydałyby się głupie, infantylne, naiwne… Dlatego piszę właśnie w nocy. Jest teraz trzecia i stacja śpi — chociaż nie, nie śpi Jim, który ma atak febry, niedawno zaglądałem do niego. Otaczają mnie wizje zrodzone z przeszłości tej planety, sceny, gdzie nie ma miejsca dla człowieka, w które człowiek nie daje się wkomponować, podobnie jak i dziś stanowi na tej planecie dysonans. Przywykliśmy obdarzać otaczający nas świat rozumem… To pozostałość owych odległych epok, kiedy i las, i góry, i morze, i Słońce były żywe, przeważnie złe i podstępne, a rzadko tylko dobre, kiedy były one istotami prawie nigdy nie zważającymi na słowa, myśli, wątpliwości człowieka pierwotnego. Świat, jeszcze nie podporządkowany ludziom, wrogi im, pełen był obcego rozumu, rzucającego przeciw człowiekowi deszcze i śniegi, wiatry, susze i bezwzględne drapieżniki… A tutaj? Czy aby za konsekwentną krwiożerczością smoków i komarów nie kryje się obca wola, obcy nam, wrogi rozum, dla którego nasi konkretni, gryzący przeciwnicy są niczym więcej, jak tylko narzędziami zemsty, a może po prostu leukocytami, wypędzającymi z organizmu obce ciała? Za oknem siąpi drobny deszcz, planeta przyczaiła się… Nie, pora spać”.