Выбрать главу

W dalszych grawigramach Klerena podawała miejsce i czas spotkania, a następnie informacje dotyczące bezpośrednio Pawłysza.

„…Na wasze pytanie o stan reszty chorych informujemy, że damy sobie radę sami. Propozycję przysłania lekarza przyjmujemy z wdzięcznością. Pracujemy w trudnych warunkach. Szczegółowy raport przyślemy kutrem”.

Kapitan dostrzegł, że Pawłysz kończy już czytanie ostatniej kartki.

— Proszę mi wybaczyć — powiedział — że nie obudziłem pana od razu. Pomyślałem, że pan nie odmówi. Dodatkowe pół godziny snu to dla nas królewski dar.

Pawłysz skinął głową.

— Zresztą na odmowę jeszcze nie jest za późno…

— Jeśli się wahasz — wtrącił Bauer — z przyjemnością cię zastąpię. Bardziej wyglądam na lekarza niż ty.

— Kiedy mamy spotkanie z kutrem? — zapytał Pawłysz.

— Dziś wieczorem. O dwudziestej dwadzieścia.

— A co do charakteru ran doktora… o jakich trudnościach oni mówią?

— Za pół godziny ponownie nawiążemy łączność. Milos poradzi sobie tu bez ciebie?

— Latem był na kursie. Zresztą mamy znakomitą aparaturę i stałą łączność z bazą, która zawsze może udzielić rady.

— Tak też sądziłem — powiedział kapitan z ulgą w głosie.

— Jak długo tam będą? — zapytał Pawłysz.

— Około dwóch miesięcy — odparł kapitan. — Jeżeli będzie bardzo źle, zwiniemy stację.

2

Gdy tylko nadeszła wiadomość, że kuter wystartował z planety, Pawłysz pospieszył do śluzy przejściowej. Na odebranie rannego i wejście na kuter miał zaledwie 6 minut. Bauer szedł z tyłu, toczył pojemnik z medykamentami i rzeczami niezbędnymi na stacji i głośno zazdrościł. Za nim dreptał Milos i powtarzał niczym lekcję: „Druga szuflada z lewej, w prawej przegródce…” Lękał się nie tego, że zapomniał, jak trzeba leczyć, lecz raczej tego, że zapomni, gdzie co leży.

— On ci w razie czego pomoże — powiedział Pawłysz, nie odwracając głowy.

— Kto?

— Twój pacjent. Przecież to lekarz.

… Kiedy pokrywa włazu odsunęła się w bok i dwaj mężczyźni w zniszczonych, niebieskich niegdyś kombinezonach, wtoczyli nosze, Pawłysz natychmiast zrozumiał, że ten pacjent jeszcze nieprędko zacznie podpowiadać Milosowi, jak go trzeba leczyć.

W białej masie bandaży ziała szeroka szczelina na oczy i wąska na usta. Oczy były otwarte i znieruchomiałe, jakby w przerażeniu. Pawłysz przesunął nad nimi dłonią, bo wydało mu się, że człowiek nie żyje. Ale wąska szczelina w bandażach drgnęła, człowiek zauważył gest.

— Nie jest tak źle — powiedział cicho. — Nie jest źle…

Kapitan, który obserwował tę scenę na monitorze telewizyjnym w sterówce, pojął, że Pawłyszowi trudno jest wejść na kuter zostawiając na statku chorego.

— Idź, Sława — powiedział. — Jeśli będzie trzeba, wywołamy bazę.

Nosze stały w przejściu. Ludzie w kombinezonach czekali.

— Tam… — zaczął lekarz. Był przytomny, ale mówienie sprawiało mu ból, a utrzymywanie się na powierzchni świadomości przychodziło z niewiarygodnym trudem. Zdawał się czepiać krawędzi rzeczywistości, wisieć na niej koniuszkami palców — chciał powiedzieć coś ważnego…

— Idziemy — powiedział jeden z przybyszów. Był ogromny. — Bo nie zdążymy.

— Tu jest list — powiedział drugi mężczyzna, niższy i bardzo chudy, bo kombinezon wisiał na nim jak na kołku, i podał Milosowi dużą niebieską kopertę. — Tylko tyle zdążyliśmy przygotować. Sprawozdanie i dane z obserwacji.

Milos wziął kopertę, ale wyglądało na to, że nie wie, co z nią począć. Bauer odebrał mu ją.

Pawłysz położył rękę na ramieniu Milosa.

— Bierz się do roboty — powiedział. Ranny był nieprzytomny.

3

„Ci ludzie muszą być bardzo zmęczeni — myślał Pawłysk. — Albo po prostu im się nie spodobałem”. Kuter wszedł w wysokie chmury. Sterował olbrzym. Był wręcz fantastycznie brudny, i chociaż drugi mężczyzna, chudy, również był fantastycznie brudny, to gdyby urządzić im zawody, wygrałby jednak pilot. Pawłysz pomyślał, że pilot musi mieć na planecie perfidnego wroga, który z samego rana wykąpał go w błocie. A może tam u nich nie ma wody i w dodatku potłukły się wszystkie lustra?

Olbrzym chyba się domyślił, o czym myśli nowy lekarz, bo odwrócił się i powiedział:

— Koszmarny widok, prawda? — Błękitne oczy na tle umorusanej twarzy wyglądały jak porcelanowe.

Pawłysz nie ośmielił się zaprzeczyć.

— Nie przedstawiliśmy się sobie. Jestem Jim — powiedział ogromny pilot.

— Leskin — odezwał się chudy, który prawie leżał w fotelu. Oczy miał zamknięte.

— Władysław Pawłysz. Sława — i powiedziawszy to Pawłysz poczuł, że chyba zbyt wcześnie na poufałość.

— Doktor Pawłysz — powiedział Leskin. — No cóż, bardzo nam przyjemnie.

— Co dolega chorym? — zapytał Pawłysz.

— Różne rzeczy — odparł pilot Jim Leskin ponownie zamknął oczy. — Leopold ma złamaną nogę. Duża Tatiana — febrę. Pozostali — rozmaicie. Do koloru, do wyboru…

— A pan? — Pawłysz od razu chwycił byka za rogi.

— Ja? — pilot zmieszał się i popatrzył na Leskina, ale nie uzyskał od niego pomocy. Wówczas puścił dźwignię steru i zakasał rękaw powyżej łokcia. Spod kombinezonu wyłoniła się głęboka, jeszcze nie zagojona rana, jakby od ciosu siekierą. — A na febrę chorowałem już dwa razy — pocieszył skwapliwie Pawłysza.

— Jim, nie strasz doktora — powiedział Leskin wysokim, i nieco histerycznym głosem.

— Zajmę się panem zaraz po wylądowaniu — powiedział Pawłysz. — Po dwóch dniach nie będzie nawet śladu.

Przy tych słowach Leskin zupełnie się ocknął i powiedział mentorskim tonem:

— Jest pan nietaktowny, młody człowieku. Streszny to świetny lekarz.

— Ani przez chwilę w to nie wątpiłem.

— A ja powtarzam, że Streszny jest doskonałym lekarzem i robił wszystko, co w ludzkiej mocy… Natomiast pan, nie znając naszych warunków…

Pawłysz już zamierzał ostro zareagować, gdyż uważał siebie również za niezłego lekarza, ale przygryzł język. Zrozumiał, że przez Leskina może przemawiać zwyczajna zazdrość. Streszny był jego przyjacielem, a Pawłysz występował w roli smarkatego lejtnanta, przysłanego do plutonu, którego uwielbiany dowódca został wczoraj ranny.

Leskin miał długą, zmiętą twarz z miękkim, obwisłym nosem, ale to było wszystko, co dawało się dostrzec pod grubą warstwą błota, nadającego mu wygląd Indianina wkraczającego na wojenną ścieżkę.

— Mamy słabiutki nadajnik — spróbował zmienić temat pilot Jim, który najwyraźniej był człowiekiem dobrodusznym, co w ogóle jest cechą olbrzymów. — Ekspedycyjny, wariant drugi. Ucieszyliśmy się, że do nas lecicie. Baliśmy się, że doktor nie wytrzyma. A ten wasz młodzieniec zna się na rzeczy?

— To trzeci mechanik — powiedział Pawłysz. — Jego drugą specjalnością jest chirurgia.

Nie chciał się ze swymi nowymi znajomymi dzielić własnymi niepokojami i obawami.

4

Kuter znieruchomiał. Fotel znów przylgnął do pleców. Pawłysz namacał na piersi sprzączkę pasa. Leskin wyciągnął rękę w szarej rękawiczce, chcąc mu pomóc. Pilot Jim już wstał ze swego miejsca i opuścił żaluzję na pulpit.