Выбрать главу

— Podkowa, jest niewłaściwa — oświadczył Lisocki. — Ersatz, a nie podkowa. Potrzebna jest prawdziwa, prosto od konia. Z kopyta, że tak powiem.

— Dosyć tego! — powiedział szef. — Pietia, napisz uprzejmy list. Załącz schemat doświadczenia. Obiecaj mu amperomierz. Nie zapomnij zakończyć: „pozostajemy z szacunkiem…” To zbrodnia! Zmarnować tydzień czasu na jakiegoś Brumma! A jeżeli ten Fomicz jutro oświadczy, że ziemia ma kształt obwarzanka? To też będziemy sprawdzać doświadczalnie? Tak?

— Poczekajcie — zagadkowo powiedział Sasza Rybaków. — To jeszcze małe piwo.

Lisocki wyżebrał podkowę i zabrał ją do swojego laboratorium. Powiedział, że na szczęście.

Znowu napisałem list do Kogutków Górnych. Do Wasilija Fomicza zwracałem się per „kolego”, zużyłem ogromną ilość terminów naukowych, całość uzasadniłem teoretycznie przy pomocy wielu skomplikowanych wzorów. Wypisałem nawet równanie Schródingera, chociaż nie miało ono nic do rzeczy. Po to, żeby Fornicz dłużej siedział nad tym listem. Przeczuwałem już, że walka będzie długa. Szef przeczuwał to również.

— Pietia, przestudiuj dokładnie tego Brumma — powiedział. — Żeby w razie czego nikt nas nie zahaczył.

Następnego dnia poszedłem do działu starych rękopisów biblioteki publicznej i wypożyczyłem oryginał. Brumm pisał po łacinie. Z tym jeszcze sobie poradziłem. Ale podstawy jego teorii były całkowicie mistyczne. Na przykład twierdził, i to zupełnie poważnie, że prąd elektryczny jest jedną z form istnienia szatana, i że święty ogień zmusza szatana do biegania wzdłuż przewodu i krzesania iskier. W jaki sposób szatan może ładować akumulatory, Brumm nie pisał.

I tak dalej.

Zdołałem przestudiować dopiero jeden traktat z czternastu, gdy Wasilij Fomicz zdążył wykonać następny ruch.

Rozdział 3

Wyruszam w podróż

Tym razem Smirny zmobilizował opinię publiczną. Opinię publiczną można mobilizować w różny sposób. Wasilij Fomicz wybrał drogę zbiorowej petycji. Nie mam pojęcia, skąd nazbierał w Kogutkach Górnych tyle ludzi. Może pojechał do rejonu. Tak czy inaczej, pięćdziesiąt osób stwierdzało pod przysięgą, że towarzysz Smirny motocykl z przyczepą eksploatował przez sześć miesięcy i to dość intensywnie. A akumulator ładował od podkowy. Wszyscy widzieli. Skąd brał podkowę, też było napisane. Brał ją mianowicie z kuźni.

— Sam widzisz, nie z cerkwi, tylko z kuźni — powiedział Rybaków.

— Przecież ja z cerkwi przyniosłem świecę, a nie podkowę — powiedziałem.

— Wszystko jedno — melancholijnie stwierdził Sasza. Moim zdaniem Rybaków postawi sobie za cel doprowadzenie mnie do stanu szefa. Ale to mu się nie uda!

Kiedy czytałem list, szef patrzył na mnie z żałością. W jego mózgu kiełkowała myśl. Zaczął z daleka.

— Jesteś jeszcze młody, Pietia — powiedział łagodnie. — Masz mocne nerwy. Jedź do tych Kogutków. Bo inaczej Fomicz sam przyjedzie na swoim motocyklu. Wtedy nie ręczę za siebie. A przecież mam żonę i dzieci.

Poszedłem załatwiać delegację. Kierownictwo instytutu podpisało nie patrząc, a księgowość wyraziła zaniepokojenie.

— A gdzie leżą te Kogutki-Ciągutki? zapytał główny księgowy. — I po co ty tam właściwie jedziesz? Przyznaj się — na grzyby?

Cierpliwie wytłumaczyłem, że w Ciągutkach Górnych odbędzie się międzynarodowe sympozjum. To jest, tfu, nie w Ciągutkach, a w Kogutkach. Porządek obrad: aparaty do dojenia krów na tranzystorach, zbieranie jajek przy pomocy elektromagnesu i stosowanie podkowy jako generatora. O podkowach powiedziałem prawdę.

— A zboża tam jeszcze nie sieją na tranzystorach? — zażartował główny księgowy.

— Zaplanowano na następną pięciolatkę — zażartowałem w odpowiedzi.

— Jedź! — powiedział główny księgowy. — Cudzoziemcy będą?

— Trzy autokary — powiedziałem.

Główny księgowy był usatysfakcjonowany. Otrzymałem zaliczkę i poszedłem zbierać informacje, w jaki mianowicie sposób mam dotrzeć do wsi Kogutki. Okazało się, że najporęczniej jechać tam konno. Samoloty do Kogutków nie latały, pociągi nie chodziły, statki również. Poważnie zaniepokoiłem się o cudzoziemców. Jak oni tam dojadą?

Wreszcie wszystko dokładnie wyjaśnił mi jakiś staruszek na dworcu. Trzeba jechać pociągiem do miasta rejonowego, a potem autobusem. Jeśli się wepchniesz, powiedział staruszek. A następnie statkiem po jakiejś tam rzece. Jeśli będzie kursował, powiedział staruszek.

— A jeśli nie będzie? — zapytałem.

— To na piechotę — powiedział staruszek. — To niedaleko. Ze dwadzieścia pięć wiorst.

Podziękowałem staruszkowi za informację i poszedłem kupować gumiaki. Oraz waciak.

Na katedrze mój wyjazd narobił mnóstwo hałasu. Posypały się zamówienia na suszone grzyby. A Sasza Rybaków zaproponował mi wędkę do łowienia pod lodem.

— Przecież lodu jeszcze nie ma — powiedziałem.

— Kto wie — zagadkowo wypowiedział się Sasza. — Eksperymenty mogą się przeciągnąć.

Przybiegł majster Fiedia z paczką. Poprosił, żebym ją po drodze podrzucił na wieś jego siostrzeńcowi. W paczce były suszone owoce i płyta Muslima Magomajewa. Przesłuchałem majstra Fiedię na okoliczność miejsca urodzenia.

— Jestem z Tulskiej guberni — powiedział majster Fiedia.

— Słuchaj, czy ty znasz geografię? — zapytałem.

— Nie znam — odparł majster Fiedia z dumą. — Trochę zapomniałem… A co, nie będzie ci po drodze?

Specjalnie pobiegłem po mapę i pokazałem majstrowi Fiedi, gdzie leżą Kogutki Górne.

— Coś takiego! — zmartwił się majster Fiedia. — Zresztą wszystko jedno. Oddaj komukolwiek. Tam też na pewno słyszeli o Magomajewie.

Mój bagaż naukowy składał się z konspektu traktatu Brumma i pirometru, który zabrałem dla nadania sobie powagi. Pirometr to taki przyrząd, którym można mierzyć wysokie temperatury. Jest dosyć portatywny.

Potem wysłałem depeszę do Fomicza. „Delegujemy przedstawiciela komisji sprawdzenia efektu Brumma przygotować aparaturę”.

Nikt nie przyszedł na dworzec, żeby mnie odprowadzić. Nawet żona. Pociąg odchodził o trzeciej w nocy. Bardzo wygodny pociąg dla uciekających potajemnie i na zawsze. Zrozumiałem, dlaczego odjazd wyznaczono o tak późnej godzinie. Albo o tak wczesnej. Rzecz w tym, że pociąg w najmniejszym stopniu nie przypominał „Czerwonej Strzały”.

Rozdział 4

Jadę

Zstąpiłem na plac przy dworcu, jak Kolumb na brzeg Ameryki. Miasteczko było niskopiętrowe. Po ulicach łaziły kury z kurczętami. Kiedy ni z tego, ni z owego nadjeżdżał samochód, kury biegły długo przed maską nie wiedząc, gdzie uciec. Potem wskakiwały do rowu. Stwierdziłem, że autobus będzie za trzy godziny, i poszedłem zwiedzać okoicę.

Dotarłem do jakiejś rzeki. Rzeka była dosyć duża. Na drewnianej przystani stał dziadek z brodą i w czapce. Na pewno przewoźnik. Albo latarnik.

— Co to za rzeka, ojcze? — zapytałem.

— Wołga, matko — powiedział dziadek z wyrzutem.

— Nie poznałem — wymamrotałem czerwony ze wstydu.

— Długo siedziałeś? — zapytał dziadek patrząc na mój waciak.

— Gdzie siedziałem? — zdziwiłem się.

— Wiadomo gdzie — powiedział dziadek mrużąc oczy.

— Trzy lata — powiedziałem, żeby mu nie zrobić przykrości.

— A za co?

— Utopiłem kołchozowy traktor.

— Zdarza się — powiedział dziadek. — A wyciągnęli przynajmniej traktor?