Выбрать главу

— Bezpośrednie przekształcenie. Przenośna prądnica — wyjaśnił Fomicz.

W tym momencie zapukała listonoszka. Przyniosła Fomiczowi mój telegram. Gdybym wiedział, zabrałbym depeszę ze sobą. Żeby się poczta nie męczyła. Fomicz uważnie przestudiował tekst.

— Wydelegowali przedstawiciela — powiedział znacząco. — Też w sprawie Brumma.

— To właśnie ja jestem tym przedstawicielem — powiedziałem. — Skąd wiecie o Brummie?

— Ta historia sięga korzeniami w przeszłość — literacko zaczął Fomicz. — Pracowałem przy rozbiórce domów. Pod nowe zabudowania, i kiedyś znalazłem na strychu traktat. Nic nie zrozumiałem, ale to było nadzwyczaj ciekawe. Nadzwyczaj!

— Ciekawe! — zgodziłem się. — Rzadko spotyka się takie brednie.

— No, brednie, nie brednie, a ziarno prawdy czasem się trafia — obraził się Fomicz w imieniu Brumma. Chciał przez to powiedzieć, że udało mu się to ziarno wyłuskać.

— A szatan? — zapytałem.

— Nie szatan, tylko czort — poprawił mnie Fomicz. — Elektron, czort — to bez różnicy. Najważniejsze, żeby działało!

— No, to jeszcze sprawdzimy — zastrzegłem się.

— Ranek mądrzejszy od wieczora — powiedział Fomicz. Zaczęliśmy szykować się do snu. Przyszła skądś żona Fomicza, miła i pogodna. Fomicza nazywała Wasiutą, a fizykę traktowała z sympatią, jak domowego kota. Nakarmiono mnie z całego serca. Przed snem Fomicz dobrą chwilę poobserwował niebo przez teleskop robiąc jakieś notatki. Moim zdaniem Fomicz urodził się stanowczo za późno. Najbardziej pasowałby do renesansu.

W nocy przyśnił mi się Hans Fryderyk Brumm. Przyszedł na naszą katedrę w waciaku nałożonym na czarną togę. W ręku trzymał depeszę „pilną”. Pokazałem mu podkowę i Brumm okropnie się śmiał.

— Ciekawe! Nadzwyczaj ciekawe! — krzyczał.

Potem Brumm przeszedł na łacinę i bardzo długo o czymś mówił. Z całego przemówienia zapamiętałem jedynie zdanie:,Quod licet lovi, non licet bovi”. To znaczy, że co wolno Jowiszowi, tego nie wolno bykowi. Kiedyś kolekcjonowałem takie powiedzenia. Tyle że nie było dla mnie jasne, kogo Brumm ma na myśli mówiąc o byku.

Rozdział 6

Eksperymentujemy razem

Kiedy się obudziłem, Fomicza nie było. Przyszedł po pół godzinie z wiadrem, w które był wmontowany kineskop z siedemnastocalowym ekranem. Najwidoczniej Fomicz właśnie ukończył poranne naświetlanie krów.

Obudził się chyba bardzo wcześnie. Wskazywał na to stan pirometru. Pirometr był rozłożony na części składowe do ostatniej śrubki. Jego fragmenty leżały starannie ułożone na czystej szmatce. Fomicz miał dziecięcą metodę poznawania otaczającego świata. Ja również w dzieciństwie rozmontowywałem zabawki, żeby zobaczyć, co jest w środku.

— Pihometh będzie nam potrzebny? — zapytał Fomicz wskazując palcem na śrubki.

— Tak — powiedziałem. — Będzie.

— Zaraz zmontuję — powiedział Fomicz.

I rzeczywiście w ciągu niespełna piętnastu minut zmontował pirometr. Nie została ani jedna sprężynka. Przy okazji coś tam zmodernizował i w rezultacie zdaniem Fomicza pirometr mógł teraz służyć również jako mikroskop.

— Masz coś jeszcze? — zapytał z nadzieją w głosie.

— Nie — powiedziałem — następnym razem przywiozę więcej.

— Ech, żebym ja tak miał komorę Wilsona — marząco powiedział Fomicz. — Ja bym wtedy…

Jak wynikało z rozmowy, Fomicz był całkowicie pozbawiony próżności. Jego listy do instytucji naukowych wynikały z prostego powodu. Rodacy niezbyt szanowali działalność naukową Fomicza. Można nawet stwierdzić, że nie wierzyli w jego gwiazdę. Wobec tego Fomicz postanowił zdobyć patent, żeby umocnić swój autorytet, i żeby nie przeszkadzali mu w pracy naukowej.

— Mówią, żebym hemontował thaktohy! — skarżył się Fomicz.

Z trudem pojąłem, że chodzi o remont traktorów. — A jeżeli mnie nie intehesuje hemont thaktohów? Teraz mnie plazma intehesuje.

Zjedliśmy śniadanie i przystąpiliśmy do eksperymentów.

Nagrzewaliśmy podkowę. Świeczką. Płomieniem lampy naftowej. Palcem. Płynął prąd o niebywałej sile. Radio grało. Moja maszynka do golenia goliła. Goliłem się przy pomocy podkowy! Jeśli opowiem o tym w katedrze — chyba mnie zabiją!

Hipnoza wykluczona. Czary również. Pozostawało jedno — uchylić kapelusza w obliczu faktów.

— A ty powiadasz — brednie! — radośnie wykrzykiwał Fomicz.

— Prawa fizyki są wszędzie jednakowe — twierdziłem. — Nie mogą być inne w Kogutkach niż w Leningradzie.

— Kto wie, kto wie! — pląsał wokół podkowy Fomicz. — Tu właśnie mylisz się, kochany.

Jeszcze raz sprawdziłem schemat, zanotowałem dane, zmierzyłem temperaturę i poszedłem rozmyślać wśród pól. Pól, Bogu dzięki, było dosyć. Mogłem przemyśleć całą fizykę od pierwszej zasady Newtona do ostatnich odkryć Fomicza.

Niesłychane! Ukończyłem szkołę, instytut, przygotowuję doktorat. Wywalczyłem dla siebie maleńką cząstkę fizyki i nikt nie wie o niej więcej niż ja. Bardzo maleńką. Mniejsza już być nie może. A tymczasem Fomicz rozwija fizykę globalnie przy pomocy czystego entuzjazmu. O doktoracie nawet nie myśli. Po prostu jest ciekaw i koniec. Powstaje pytanie, kto z nas właściwie zajmuje się fizyką?

Ze wszystkiego wynikało, że fizyką zajmuje się Wasilij Fomicz. Ja zaś badam jakieś ziarenka prawdy, które nikogo ani ziębią, ani grzeją. Właściwości optyczne anizotropowych związków bizmutu. No dobrze, powiedzmy, że napiszę w końcu doktorat. A tymczasem Fomicz ładuje akumulator motocykla od podkowy. Radio gra. Maszynka do golenia goli. Tylko patrzeć, jak otrzyma plazmę w swoim piecu.

A jeśli to szarlatan? Przypomniałem sobie oczy Fomicza, kiedy krzątał się koło świeczki. Nie, Fomicz nie jest szarlatanem. Takiej wiary nie ma w oczach szarlatanów.

Niczego nie wymyśliłem i zrobiło mi się zimno wśród pól. Nadszedł wieczór. Chwyciły przymrozki. To się chyba tak nazywa w języku agrotechnicznym. Chwycił przymrozek… Kiedy przypomniałem sobie ten zwrot, zapragnąłem przenieść się na wieś. A co? Zostanę asystentem Fomicza. Zdobędziemy komorę Wilsona, zabierzemy się do cząsteczek elementarnych. Kupię sobie krowę… Motocykl…

I lekko mi się zrobiło na sercu i zarazem jakoś smętnie, ponieważ wiedziałem, że nigdy się nie przeniosę na wieś. Będę całe życie robił jakieś pomiary, pisał artykuły do „Fizyki ciała stałego”. A te artykuły oprócz szefa i mnie zrozumie jeszcze siedemnastu ludzi. Na całej kuli ziemskiej.

Rozstrojony wróciłem do Fomicza. Fomicz napoił mnie mlekiem prosto od krowy i na dobranoc porozmawialiśmy sobie o promieniowaniu kosmicznym i względności czasoprzestrzeni. Dawno już nie rozmawiałem na takie tematy ze świeżym człowiekiem. A Fomicz był zupełnie świeży. Ze dwa razy zapędził mnie w ślepą uliczkę. Okazuje się, że w czasoprzestrzeni jest jeszcze wiele nie rozwiązanych problemów.

— Wasiuta, śpij! — poprosiła z pieca żona Fomicza.

— Poczekaj. Spokój duszy mi odebrał ten Einstein. Jakże nie wpadłem na to wcześniej?

— Einstein po prostu wcześniej się urodził — uspokoiłem Fomicza.

— Chyba że tak — zgodził się Fomicz. — Ale i tak przykro. Jeszcze długo się kręcił, a potem zasnął. Patrzyłem w okno, widziałem zaorane pole zalane zielonkawą poświatą księżyca. Każdy, najmniejszy pagórek rzucał cień. Z mordą przy ziemi przebiegł polem pies. Zrozumiałem, że chcę do mamy. Albo do żony.