Выбрать главу

— Na półce powinien stać brulion Stresznego — powiedział Leopold. Tam jest historia choroby Tatiany.

Pawłysz sięgnął po brulion zapisany znajomym już charakterem i poczuł się tak, jakby przejął dyżur w klinice.

10

Kiedy Pawłysz dotarł wreszcie do garażu, smok był już rozciągnięty na podłodze — błoniaste skrzydła wyprostowane, szponiaste łapy przyciśnięte do brzucha, wyszczerzona paszczęka uniesiona do góry. Smok wyglądał teraz niemal tak, jak motyl przypięty szpilką do denka oszklonej gabloty.

Jim stał na dachu łazika i filmował smoka z góry. Pozostali czekali, aż skończy zdjęcia, i przeszkadzali mu cennymi radami. Zwłaszcza Leskin, który uważał, że Jim wszystko robi nieprawidłowo. Był astronomem i fotografowanie uważał za swą domenę.

Smok był przerażający. Łatwo było sobie wyobrazić, jaki jest za życia — opatrzony szczątkową świadomością pocisk o wadze co najmniej pół tony.

— I za co on nas tak nie lubi? — powiedziała w zadumie Mała Tatiana.

— Najgorsze jest to — stwierdziła Nina, dostrzegając wchodzącego Pawłysza — że nie możemy nieustannie kryć się przed smokami. Jak tak dalej pójdzie, one nas po kolei wykończą. — Nie jest pan zmęczony, doktorze? — zapytała. — Wobec tego proszę pokierować sekcją.

Pawłysz zrozumiał nagle, że oto skończyły się uroczystości powitalne. Od tej chwili nikt już nie będzie porównywał go ze Stresznym, przekonany z góry o tym, że poprzedni lekarz był lepszy. Zaczyna się praca. Objął dyżur i teraz musi wymyślić sposób na pozbycie się smoków.

… Koło północy poczuł się tak zmordowany, jakby przez cały dzień nosił kamienie. Najważniejsza robota była już poza nim — rozczłonkowany smok został po kawałku upchnięty w rozmaitych naczyniach i lodówkach. Prymitywna, lecz doskonale skonstruowana maszyna bojowa o stopniu komplikacji pterodaktyla. Tego zwierza było bardzo trudno zabić i mina-pułapka należała do optymalnych środków walki z nim. Jeszcze lepiej byłoby zaopatrzyć się w działko przeciwlotnicze. Inna rzecz, iż Pawłysz był pewien, że każde tego rodzaju zamówienie doprowadziłoby do przysłania na stację psychiatry zamiast zenitówki.

— No cóż — powiedział Jim, gdy Pawłysz przekazał mu tę informację. — Będziemy zakładać miny. — Olbrzym nigdy nie tracił humoru.

— Odnieś serce do lodówki. Potem zajmiemy się jego żołądkiem, i to będzie na dzisiaj wszystko.

— Pawłysz oswoił się już z sytuacją i nawet zaczął pomiatać naukowcami. Jim posłusznie zataszczył do lodówki w magazynie plastikowy worek z dziesięciokilogramowym sercem smoka.

O w pół do drugiej w nocy stwierdziwszy, iż żołądek smoka jest pusty, jeśli nie liczyć tuzina kamyków, Pawłysz ogłosił koniec dnia pracy, dość długiego pierwszego dnia na nieznanej planecie (jeszcze rano był kilka tysięcy kilometrów od tego rajskiego zakątka!). Długo mył się pod prysznicem, starając się bez większego skutku zmyć z siebie zapach smoka. W sąsiedniej kabinie pluskał się Jim.

— Dowiedziałeś się, doktorze, kogo żrą smoki? — zapytał, wycierając się.

— Nie żrą nikogo — odparł Pawłysz. — Wcale nie żartuję. Zasypiając na stojąco, dowlókł się do pokoju i zwalił na łóżko.

11

— Dzień dobry, doktorze — powiedział Jim. Stał nad łóżkiem Pawtysza z pochyloną głową, bo wszędzie musiał się pochylać. — Nie obudziłem cię?

Pytanie było retoryczne. Obudził Pawłysza.

— Jak długo spałem?

— Niedługo. Siedem godzin. Po wczorajszej robocie można by pospać dłużej, ale wybieram się z Małą Tanią do lasu i pomyślałem, że może cię to zainteresować. Przy okazji wywieziemy szczątki smoka, bo jakoś nie najlepiej pachną. A propos, Duża Tatiana już wstała i objęła dyżur w kuchni. Nawet zaparzyła herbatę, na wypadek jeśli masz zwyczaj jadać śniadanie. Strzeż się! Tatiana jest córką tropików, a tamtejsze niewiasty bywają gorącokrwiste. No dobra, pójdę załadować mięso.

Pawłysz zajrzał najpierw do lazaretu. Leopold czytał. Noga mu nie dokuczała. Pawłysz usiadł na krawędzi łóżka i pogadał z Leopoldem o różnych głupstwach. Lekarze lubią sobie w czasie porannego obchodu pogawędzić z rekonwalescentami. Poza tym doktor i chory czuli do siebie wzajemną sympatię i rozmowa sprawiała im przyjemność.

Duża Tatiana była w jadalni. Po wczorajszym ataku nie było nawet śladu. Ucieszyła się na widok doktora, a Pawłysz pomyślał, że należy ona do tych zdrowych i energicznych z natury ludzi, których życie bawi i fascynuje. Plamisty kombinezon leżał na niej, jak galowy mundur kapitana statku międzygwiezdnego.

— Witam słynnego pogromcę smoków! — powiedziała Tatiana. Odpłynęła do kuchni, pohałasowała tam naczyniami, a potem krzyknęła: — Kiedy wytępi pan wszystkie smoki, proszę zostawić mi jednego, malutkiego.

— Po co?

— W naszej wsi bardzo się z niego ucieszą. Starzy ludzie powiadają, że dawniej w naszych stronach żyło mnóstwo smoków. Potem wyginęły. Niektórzy do tej pory wierzą w te baśnie. Dawniej w ogóle było mnóstwo różnych zwierząt.

— A teraz?

— Teraz niektórych już nie ma.

— … Radzę panu zapoznać się z pracami naszego głównego teoretyka, doktora Stresznego. Powinien tu być gdzieś jego dziennik. Zawsze nas przekonywał, że jest ostatnim przedstawicielem rodu pamiętnikarzy.

— Widziałem ten dziennik, ale nikt mnie nie upoważniał do jego czytania.

— Streszny nie będzie tego miał panu za złe. Radzę przeczytać, może znajdzie pan jakieś pożyteczne informacje lub hipotezy, które ułatwią rozwiązanie zagadki.

Tatiana przyniosła kawę. Wszedł Jim.

— Czas w drogę — powiedział.

12

Jim odholował wózek ze ścierwem w dół, do śmietnika. Smoków nie było widać. Padał drobny, ale rzęsisty deszcz, a smoki takiej pogody nie lubią.

Potem łazik ruszył ku rzece, gdzie Jim miał robotę: jako geolog już dawno zamierzał zbadać obnażone skały urwiska, ale zawsze brakowało mu na to czasu.

Pawłysz siedział obok Małej Tani, która prowadziła pojazd.

— Dużo tu zwierzyny? — zapytał.

— Mało — odparła Tania. Zagryzła dolną wargę i potrząsnęła głową. Ciemny pukiel włosów opadł jej na bandaż. Wyglądała teraz jak malutki kowboj, któremu w czasie rodeo trafił się wyjątkowo perfidny mustang.

Łagodne brzegi strumienia, porośnięte krzewami i ostrą trawą, stawały się coraz bardziej strome, a sam strumień, uzupełniany wodą ze źródeł i deszczówką, przekształcał się w prawdziwą rzekę. Pasmo zgniłej trawy i połamanych gałęzi zaznaczało poziom, do którego woda sięgała w czasie powodzi. Łazik wgramolił się na gruby pień drzewa, zeskoczył na ziemię i znieruchomiał nad niezbyt wysokim urwiskiem, gdzie rzeka podmyła zbocze wzgórza.

Jim wyszedł pierwszy. Postał chwilę w pobliżu włazu, rozglądając się po niebie.

Zajmę się robotą — powiedział wreszcie — a wy, jeśli chcecie, możecie przespacerować się po okolicy. Tylko ostrożnie.

Pawłysz z Tanią przeszli kilkanaście kroków z biegiem rzeki i zatrzymali się nad przezroczystą bystrzyną, w której pływały błękitne rybki.

— A komary tu są?

— Nie wiem — odparła Tatiana, zarzucając na głowę kaptur, gdyż deszcz nieoczekiwanie się nasilił, a ciężkie krople wzburzyły powierzchnię rzeki i pokryły ją wielkimi bąblami.

Pawłysz dostrzegł na ziemi kłębek białej sierści. Podniósł go.

— Mówiła pani, że tu jest mało zwierząt…