Выбрать главу

Udałam się potem na tor, obeszłam go własnymi nogami, obmacałam własnymi rękami i osobiście obmierzyłam. Czytałam kiedyś, ze przedwojenny rekord skoku konia w dal wynosił osiem i pół metra. Wielki Taxis, od płaskiego przed żywopłotem do płaskiego za rowem, miał dziesięć i pół i było to absolutne minimum, co stwierdziłam z największą dokładnością. I zaraz następnego roku widziałam coś, w co nikt nie uwierzył i w co nie uwierzyłabym sama, gdybym nie patrzyła na to własnymi oczami.

Tor tym razem był lekki. Wielki Taxis jest bardzo szeroki. Gonitwa rozdzieliła się na dwie grupy, większość poszła prawą stroną, z lewej były tylko trzy konie, dwa w przedzie, a trzeci tuż za nimi. Na tym trzecim jechał niejaki Chaloupka, w zielonej koszuli, grałam go i byłam nim żywo zainteresowana, nie odrywałam zatem wzroku od tej lewej strony. Dwa pierwsze konie skoczyły, zwaliły się do rowu, widać było łby, kopyta, brzuchy, jeźdźców, wszystko razem skotłowane i na to skoczył trzeci koń z Chaloupką. Zamarłam, przestałam mrugać oczami, musiał, po prostu musiał runąć w to całe kłębowisko! Poszedł płaskim skokiem szorując brzuchem po żywopłocie, wydawało się, ze już się zwali, tymczasem nie, robiło to wrażenie jakby dżokej go uniósł, przeszedł nad kotłowaniną w rowie, nad tymi brzuchami, łbami, kopytami wierzgającymi w powietrzu, wylądował i poszedł dalej!

Obok mnie stał mój ówczesny mąż, mający dużo rzetelnego pojęcia o koniach. Wpatrzony był w prawą stronę przeszkody. Prawie oberwałam mu rękaw od marynarki.

– Przeszedł! – wrzeszczałam dziko. – Przeszedł! Skoczył!!!

– Nie wierzę – odparł krótko typowy mężczyzna.

– No przecież idzie! Patrz! Tam leci!

– Nie wierzę.

Nie uwierzył mi nigdy i nawet nie miałam do niego pretensji. Są to zjawiska na granicy cudów, widzi się i jeszcze własnym oczom nie daje się wiary.

Wtedy właśnie zaistniało tam coś więcej, z dziedziny już nie końskiej, a ludzkiej. Rzecz była nie do pojęcia albo może wręcz przeciwnie, łatwo wytłumaczailna, chociaż sama nie wierzę w nią do dziś dnia, wypisz wymaluj tak samo, jak głupi chłop w Chaloupkę, który przeszedł Wielki Taxis.

Jedna trybuna była akurat w remoncie i ciasnota panowała nieziemska. O żadnych wyznaczonych miejscach nie mogło być mowy, każdy siada! gdzie popadło, siedziska trzeba było pilnować jak worka złota. Pojechaliśmy we czworo, mąż, ja, mój syn i jego narzeczona. Zajęliśmy miejsca, przy kasach kłębił się rozszalały tłum, co najmniej połowa przyjezdnych, Niemcy, Ruskie, Polacy, bez mała cały kapitalizm, nie mówiąc o tubylcach. Piekło na ziemi. Chłop i dziecko odznaczali się wzrostem, który umożliwiał im sięganie wszędzie, ponadto siłą fizyczną, znacznie ułatwiającą dorwanie się do kasy, ja i moja późniejsza synowa pilnowałyśmy miejsc. Na chwilę znikli mi wszyscy, wróciła synowa in spe, podała mi jakiś program, mówiąc, że to mój. Leżał na jednym z naszych krzeseł.

– Nie, to nie mój – powiedziałam, na razie spokojnie, – Ja swój mam.

– To niech leży, będzie zajęte – rzekła przytomna dziewczyna.

Po chwili wrócił syn.

– Matka, twój program…

– Nie mój – odparłam z naciskiem. – Niech leży, będzie zajęte.

Wrócił chłop.

– Twój program…?

– Nie mój! – wrzasnęłam. – Odczepcie się!

Niepojętym sposobem program ciągle znajdował się między nami. Przyszli jacyś Niemcy, podali mi go uprzejmie.

– Seine Programm?

– Danke sehr – zgrzytnęłam zębami i usiadłam na draństwie, żeby nikt mi go już więcej nie podtykał.

W jakimś momencie oczekiwania, chyba jeszcze przed trzecią gonitwą, obejrzałam cholerny program. Był nie tyle rozcięty, ile rozszarpany tylko na Wielkiej Pardubickiej, reszta została zlekceważona. Na tej Wielkiej Pardubickiej znajdowały się ptaszki przy czterech koniach, przyjrzałam się temu i wzruszyłam ramionami. Jakiś idiota wytypował kretyństwo, jeden z tych koni owszem, sama go grałam, ale pozostałe trzy to głupota. Porównałam ze swoim, zapamiętałam.

Wielka Pardubicka poszła i przeszła, wpisałam w swój program pięciu zwycięzców i w oczach mi stanęły oglądane przed godziną ptaszki. Na owym rozszarpanym programie znajdowały się właśnie cztery z tych pięciu koni, z pierwszym włącznie…

Co sobie wszyscy wzajemnie powiedzieli, nie warto powtarzać. Zagranie tych czterech koni w kółko nie kosztowałoby więcej niż 120 koron, miałam pieniądze, mogłam sobie pozwalać. Zapłacili przeszło 17 tysięcy. Obcy program w końcu szczęśliwie zginął, ale za to zarówno mąż, jak i dziecko przypomnieli sobie, że na miejscach tuz przed nami, kiedy przyszliśmy bardzo wcześnie, siedziało dwóch ludzi. Jeden z obsługi pardubickiej, a drugi nasz, ze Służewca…

– Co to znaczy w kółko? – spytał delikatnie Józio Wolski, kiedy przestałam snuć czarowne wspomnienia i melancholijnie umilkłam.

– A było nie latać do wychodka, tylko przemyśleć sprawę Jedynki i siódemki – powiedziałam z rozgoryczeniem z rozpędu. – Dwadzieścia cztery tysiące dolarów kanadyjskich przeleciał nam koło nosa z ostrym świstem. Co?

– W kółko. Grać w kółko. Była pani uprzejma…

– A… Tam i z powrotem. Grać w kółko, to znaczy wszystkie konie ze sobą. Trzy, na przykład. Ma pan do gry dwa, trzy sześć. Porządki to są 2-3, 2-6 i 3-6, gra pan trzy konie w kółko. Albo w trójkącie. Trójka, cztery konie, 1, 3, 5, 7, wszystkie kombinacje to jest 1-3-5, 1-3-7, 1-5-3, 1-5-7…

Wyliczyłam mu całość, wyszło 24 możliwości.

– To się nazywa w kółko. A jak pan chce w jakiejś gonitwie grać wszystkie konie jak leci, to się nazywa ściana. Tripla na przykład, gra pan w pierwszej triplowej gonitwie dwójkę i trójkę w drugiej piątkę, a w trzeciej wszystkie. Kończy pan ścianą Wszystko przez wszystko to jest dosłownie właśnie to, wszystka przez wszystko. Raz jeden człowiek grał przez cały dzień wszystko przez wszystko, zgadł, że będą fuksy, działo się to bardzo dawno temu, kiedy tripla kosztowała 30 złotych, wydał na to dwadzieścia siedem tysięcy pięćset i wziął przeszło dwieście tysięcy, jedna moja przyjaciółka była świadkiem. Powiedział, że grywa tak czasem, kiedy węszy wypłaty.

– Powiedz mu jeszcze o Sacramento i niech to już będzie z głowy – zarządził Janusz.

O Sacramento powiedziałam z największą przyjemnością.

– Koń, proszę szanownego pana, jest zwierzęciem biegającym, lubi biegać. Szkodzi mu, jak stoi, do tego stopnia, że może się rozchorować i umrzeć. Dziki będzie biegał sam z siebie z pewnym sensem i umiarem, oswojony może biegać za dużo. Niektóre także skaczą dla przyjemności, znałam takie osobiście. Poszła gonitwa, zdaje się, że na dwa tysiące dwieście, bo startowały z prawej strony, zaraz za trybunami, chociaż na ogół dwa dwieście startuje z kąta. Za skarby świata nie przypomnę sobie, co to był za dystans, ale wszystko odbywało się w naszych oczach. W momencie startu z Sacramenta spadł jeździec, ale sędzia już nie zdołał zatrzymać gonitwy i poszło. Sacramento spokojnie szedł ostatni, trzymał się ogona poprzednika, na drugim wirażu przyśpieszył, wyszedł do przodu, zafiniszował i wygrał.

Był pierwszy, rozegrał gonitwę, można powiedzieć, własnym przemysłem, bez dżokeja. No, faktem jest, że lekko mu było…

– I co? Przyznali mu nagrodę?

– Nie, unieważnili gonitwę. Sacramento rozegrał ją bezbłędnie, ale na prostej nie trzymał się prawideł i zmieniał tor. Zajechał wszystkich, bo pchał się do bandy. Ja nie wiem, może należałoby dać pierwsze miejsce drugiemu, byłaby to nagroda za odwagę.