Выбрать главу

I wtedy nagle przez otwarte okno, przez które widziałem ziemię nieuprawną, dziką, jałową we wszystkich kierunkach, nawet wielką rzekę zamarzniętą i pełną uwięzionych w lodzie wraków statków, wtedy ujrzałem kondukt pogrzebowy podążający przez ruiny i zgliszcza. Grupę bladych mężczyzn i kobiet, potworów o błyskających oczach i turkoczących na wietrze czarnych sukniach. Trumna odbywała swą podróż na drewnianych kołach w asyście skaczących po niej szczurów. Procesja zbliżała się i wkrótce dostrzegłem w niej Klaudię. Jej oczy spoglądały spod cienkiego, czarnego welonu, jedną dłonią w czarnej rękawiczce zaciskała czarny modlitewnik drugą złożyła na trumnie, idąc obok niej. A w niej — pod szklanym wiekiem — przerażony, dostrzegłem szkielet Lestata, jego pomarszczoną skórę opinającą wystające kości, puste oczodoły, jasne włosy rozrzucone na białym atłasie. Kondukt dotarł pod ołtarz.

Procesja zatrzymała się. Żałobnicy rozpierzchli się, zapełniając bezgłośnie zakurzone ławy, a Klaudia, obracając się ze swoim modlitewnikiem, otworzyła go i podniosła welon, odsłaniając twarz. Patrzyła na mnie, gdy palcem dotknęła otwartej strony.

— A teraz jesteś przeklęty na tej ziemi — szepnęła. Jej szept stawał się coraz głośniejszy, gdy powtarzało go echo w ruinach. — A teraz jesteś przeklęty na tej ziemi, która otworzyła swe usta, aby odebrać krew brata twego z rąk twoich. Gdy ty znajdziesz się w ziemi, odtąd nie podda się tobie jej siła. Wygnańcem będziesz i wiecznym wędrowcem na ziemi… a ktokolwiek cię powali zemsta doścignie go siedmiokrotna.

Krzyknąłem do niej. Wrzasnąłem, a krzyk wydostał się z głębokości mojego jestestwa, jak nieprzeparta siła przełamująca się przez moje usta i wprawiająca całe ciało o zawrót wbrew woli. Straszliwe westchnienie uniosło się od strony żałobników, i wzrastało, gdy zwróciłem się ku nim, by lepiej ich zobaczyć. Nagle wszyscy oni znaleźli się wokół, popychając mnie w kierunku nawy aż do samej otwartej trumny, tak że musiałem obrócić się, aby utrzymać równowagę i obiema rękoma oprzeć się o nią. Stanąłem tam tak i skierowałem wzrok w dół, lecz to nie zwłoki Lestata leżały w trumnie, a martwe ciało mojego śmiertelnego brata. Zaległa cisza, jakby wszyscy opuścili żałobne welony i rozpłynęli się bezszelestnie pomiędzy fałdami swoich sukien. W trumnie leżał mój brat, jasnowłosy, młody i słodki, taki, jakim był za życia, tak rzeczywisty i żywy, jakim był już tyle lat temu, jakim nigdy go sobie nie mogłem przypomnieć, tak wspaniale był odtworzony, tak doskonale podobny w każdym szczególe. Jego jasne włosy zaczesane były do tyłu, oczy miał zamknięte, jak gdyby spał, jego zgrabne, gładkie palce oplecione były na krucyfiksie leżącym na jego piersi, a usta tak różowe i delikatne, że z trudem aż powstrzymywałem się przed ich dotknięciem. Gdy tylko wyciągnąłem rękę, aby dotknąć choć jego skóry, wizja prysła.

Siedziałem w katedrze bez ruchu w tę sobotnią noc. Wokoło unosił się zapach świec, gęsty w nieruchomym, stojącym powietrzu. Kobieta spod stacji męki Pańskiej zniknęła i zewsząd otaczała mnie ciemność. Jakiś chłopak pojawił się w czarnej sutannie brata zakonnego z gasidłem na długim kiju, nasadzając na płomyk odwrócony lejek, kolejno świeca po świecy. Byłem odrętwiały i oszołomiony, Zerknął na mnie, a potem odwrócił wzrok, jak gdyby nie chciał przeszkadzać człowiekowi pogrążonemu w modlitwie. I wtedy, gdy przesunął się dalej, do następnego kandelabru, poczułem czyjąś rękę na ramieniu.

To, że dwie istoty ludzkie mogły podejść do mnie tak blisko, a ja nie usłyszałem ich szelestu, to, że nie dbałem nawet o to zatopiony w rozmyślaniach, by mieć wyczulone zmysły, było wyraźnym znakiem, że znajduję się w niebezpieczeństwie, choć nie obchodziło mnie to zbytnio. Spojrzałem do góry i ujrzałem siwego księdza.

— Czy chcesz przystąpić do spowiedzi świętej? — zapytał. — Właśnie miałem zamknąć kościół.

Przymrużył oczy przesłonięte okularami o grubych szkłach.

Było ciemno. Dochodziło do nas jedynie pełgające czerwone światełko ze zniczy ustawionych przed portretami i rzeźbami świętych. Cienie tańczyły na wysokich ścianach.

— Martwisz się synu, prawda? Może mogę tobie pomóc?

— Już za późno, za późno — szepnąłem i wstałem, żeby odejść. Cofnął się, nieświadomy jednak niczego w mojej postaci, co mogłoby go zaalarmować i odrzekł uprzejmie:

— Nie, jest jeszcze wcześnie. Czy chcesz przejść do konfesjonału?

Przez chwilę po prostu gapiłem się bez słowa na niego. Mimowolnie uśmiechnąłem się. I wtedy przyszło mi na myśl, że mogę tak zrobić, ale nawet gdy szedłem za nim wzdłuż nawy bocznej wiedziałem z góry, że nic z tego nie będzie i że to czyste szaleństwo. Mimo wszystko jednak przyklęknąłem, siedząc na małej drewnianej ławeczce, ze złożonymi dłońmi opartymi na klęczniku, gdy on tymczasem usadowił się w konfesjonale obok i otworzył okienko kratownicy z boku. Ujrzałem w przyciemnionym świetle zarys jego profilu. Przez moment po prostu patrzyłem na niego. Po chwili zacząłem mówić, podnosząc dłoń, by uczynić nią znak krzyża.

— Udziel mi błogosławieństwa, ojcze, bo zgrzeszyłem tak wiele razy i od tak dawna, że nie wiem już nawet, jak się zmienić, ani jak wyznać przed Bogiem, co uczyniłem.

— Synu, w swej zdolności do wybaczania Bóg jest nieskończony — wyszeptał do mnie. — Powiedz mu, najlepiej jak potrafisz i z głębi twego serca, czym zgrzeszyłeś.

— Morderstwa ojcze, zabójstwa po zabójstwie. Ta kobieta, która zginęła dwa dni temu na Jackson Square, ja ją zabiłem i tysiące innych przed nią, jedną lub dwie w ciągu nocy, ojcze, przez siedemdziesiąt lat. Przez siedemdziesiąt lat spaceruję ulicami Nowego Orleanu jak śmierć z kosą i zabijam ludzi po to, by samemu przeżyć. Nic jestem istotą śmiertelną, ojcze, ale jestem nieśmiertelny i potępiony jak aniołowie strąceni przez Boga do piekieł. Jestem wampirem.

Ksiądz obrócił twarz do mnie.

— Co to jest, bawi ciebie to? To kawał jakiś? Żartujesz sobie ze starego człowieka! — Poczerwieniał. Zatrzasnął okienko konfesjonału. Szybko powstałem i otworzyłem drzwiczki, wychodząc Już stał przed konfesjonałem.

— Młody człowieku, czy nie boisz się wcale Boga? Czy wiesz, co to świętokradztwo?

Wlepiał we mnie wzrok. Przysunąłem się bliżej, wolno, bardzo wolno. Początkowo tylko patrzył na mnie szeroko otwartymi oczyma, oburzony. Zaraz jednak lekko zaniepokojony zrobił krok do tyłu. Kościół był pusty, głuchy, ciemny, zakrystiana już nie było, u jedyne światło stanowił upiorny blask świec na ołtarzu. Tworzył wieniec delikatnych złotych włókienek wokół jego głowy i twarzy.

— Zatem nie ma miłosierdzia — odezwałem się do niego, jednocześnie kładąc dłonie na jego ramionach i zaciskając je. Trzymałem go w tak nienaturalnym uścisku, że nie miał żadnych szans na najmniejszy ruch. Przybliżyłem jego twarz do mojej. Jego usta otworzyły się z przerażenia…

— Widzisz, kim jestem! Dlaczego, jeśli Bóg istnieje, znosi moje istnienie! — rzekłem. — I ty mówisz o świętokradztwie.

Wbił paznokcie w moje dłonie, próbując uwolnić się z uścisku, brewiarz upadł na podłogę, a różaniec pobrzękiwał w fałdach sutanny. Równie dobrze mógłby się siłować z kamiennymi posągami świętych.

Odsłoniłem wargi i pokazałem mu moje zęby.