Nagle zagryzł mocno wargę i odezwał się:
— Ale dlaczego pojechał? — Jak gdyby wszystko to, co powiedziałem było niewystarczające.
— O co ci właściwie chodzi — zapytałem go. — Czego ty od niego potrzebujesz? Jestem pewien, że chciałby, abym ja ci…
— Był moim przyjacielem! — Obrócił się nagle w moją stronę. Jego głos załamał się w tłumionej wściekłości i szale.
— Nie czujesz się dobrze — powiedziałem. — Musisz odpocząć. Masz jakieś… — wskazałem na punkciki na jego szyi, bacznie mu się przyglądając — …na gardle.
Nie wiedział nawet o co mi chodzi, potarł je ręką.
— Ach to. Nie wiem. Owady, są wszędzie — dodał, odwracając się ode mnie. — Czy jeszcze coś powiedział?
Przez dłuższą chwilę patrzyłem, jak odchodzi w górę Rue Royale, na jego rozkojarzoną, wysoką postać w czarnym, zrudziałym ubraniu. Ludzie rozstępowali się na chodniku, aby go przepuścić.
Zaraz po powrocie opowiedziałem Klaudii o rankach na szyi muzyka.
To była już nasza ostatnia noc w Nowym Orleanie przed wyjazdem. Mieliśmy wsiąść na statek krótko przed dwunastą następnej nocy, aby wcześnie rano wypłynąć w morze. Tej nocy postanowiliśmy wyjść na spacer razem. Klaudia była niespokojna, na jej twarzy malował się smutek, coś, co pozostało w niej po tej nocy, kiedy płakała.
— Co mogą oznaczać te plamki? — zapytała mnie teraz. — Że Lestat spijał jego krew, gdy ten pogrążony był we śnie, czy że chłopak pozwalał na to świadomie? Nie mogę sobie jednak wyobrazić, że… — zastanawiała się głośno.
— Tak, tak musiało być — odrzekłem, ale nie byłem wcale tego pewien. Przypomniałem sobie teraz, jak Lestat uczynił w rozmowie z Klaudią kiedyś taką uwagę, że zna kogoś, kto mógłby zostać lepszym wampirem niż ona. Czy rzeczywiście planował coś takiego? Zamierzał stworzyć jeszcze kogoś do naszej trójki?
— To nie ma teraz znaczenia — zauważyła Klaudia. Trzeba było się pożegnać z miastem. Odeszliśmy daleko od tłumów spacerujących po Rue Royale. Chłonąłem wszystko, co mnie wokół otaczało, chciałem być blisko tego. Niechętnie przyznawałem się do faktu, że to nasza ostatnia noc w Nowym Orleanie. Stare miasteczko francuskie w większej swej części spłonęło wiele lat temu, a ówczesna architektura miasta była już taka, jaka jest obecnie, hiszpańska, co oznaczało, że spacerowaliśmy wolno wąskimi uliczkami, gdzie jeden powóz musiał się zatrzymać, aby przepuścić drugi. Mijaliśmy bielone ściany i wielkie bramy prowadzące na dziedzińce, za którymi, w odległych światełkach, majaczyły przepyszne rezydencje, podobne do tej, w jakiej sami mieszkaliśmy; z tą różnicą tylko, że każda z nich była dla nas zmysłową tajemnicą. Wielkie drzewa bananowe pieszczotliwie gładziły swymi gałęziami galeryjki pałaców przy wewnętrznych dziedzińcach, a niezliczone paprocie i kwiaty zarastały przejścia do domów. Jakieś postacie stały na balkonach plecami do otwartych drzwi, słychać było ściszone rozmowy i delikatny szelest kobiecych wachlarzy. Od rzeki wiał łagodny wietrzyk. Ściany pałaców gęsto obrastała glicynia i passiflora. Od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się tu i tam, aby zerwać błyszczącą różę lub wąs lonicery. Przez wysokie okna widzieliśmy grę cieni i płomyków świec na gipsowych stiukach sufitów, a często i jasny, mieniący się światłem wieniec kryształowego kandelabru. Od czasu do czasu jakaś kobieca postać ubrana wieczorowo pojawiała się przy poręczach balkonu, jej kosztowności błyszczały w świetle księżyca, a zapach perfum dodawał nowego aromatu unoszącej się wokoło silnej woni kwiatów.
Mieliśmy swoje ulubione uliczki, ogrody, zakątki, ale prędzej czy później dochodziliśmy zawsze do granic miasta i spoglądaliśmy na wznoszące się w oddali bagna. Co chwila mijały nas jakieś powozy jadące od strony Boyou Road w kierunku miasta do teatru lub opery. Mieliśmy teraz światła miasta za sobą, a jego zapach mieszał się już z mocnym, gnilnym zapachem od moczarów. Widok wysokich kołyszących się na wietrze drzew z pniami obrośniętymi mchem, przyprawiał mnie o mdłości, sprawił, że znowu zacząłem myśleć o Lestacie. Myślałem o nim tak, jak myślałem o gnijącym ciele brata. Widziałem go głęboko zatopionego między korzeniami cyprysów i jego odrażające wysuszone szczątki owinięte w białe prześcieradło. Zastanawiałem się, czy stwory nocy unikały tego ciała, instynktownie wyczuwając, że wysuszone, rozkładające się resztki są trujące, czy też może odwrotnie, obsiadły go, tłocząc się wokoło, w płytkiej chlupoczącej wodzie, rozrywając kęsy jego wiekowego ciała.
Odwróciłem się od bagniska z powrotem w kierunku starego miasta i poczułem na dłoni delikatny pocieszający uścisk ręki Klaudii. Idąc tutaj, zerwała cały bukiet kwiatów z mijanych ogrodów i trzymała go teraz, przyciskając do piersi, zanurzając twarz w jego aromacie. Odezwała się do mnie szeptem, tak cicho, że pochyliłem się, aby usłyszeć jej słowa.
— Louis, wiem, że zamartwiasz się tym. Znasz jednak lek na to. Niech ciało… Niech ciało kieruje umysłem! Puściła moją rękę i zobaczyłem, jak odchodzi ode mnie, odwracając się raz jeszcze, aby ponownie powtórzyć szeptem swoją radę. „Zapomnij o nim. Niech ciało kieruje umysłem…” Przypomniało mi to tę książkę z poezją, którą trzymałem w ręku, gdy po raz pierwszy wypowiedziała do mnie te słowa, i przed oczyma pojawiły się linijki tego wiersza:
Uśmiechnęła się do mnie z daleka, mignął mi przez moment kawałek jej żółtej sukienki, po czym zniknęła. Moja towarzyszka, towarzyszka życia na zawsze.
Skręciłem w Rue Dumaine, szybko przechodząc obok zaciemnionych okien. Jakaś lampa przygasła właśnie wolno za szeroką płócienną koronkową zasłoną. Na ceglanej ścianie pojawił się cień, urósł nagle, by za chwilę zblednąć, zmieszać się z ciemnością.
Szedłem dalej, zbliżając się do domu madame Le Clair. Z daleka już słyszałem cichą, lecz natarczywą muzykę graną na skrzypcach w saloniku na piętrze, a w chwilę po tym wibrujący śmiech zgromadzonych tam gości. Stanąłem po przeciwnej stronie ulicy w cieniu i przyglądałem się, jak część z nich przechadza się po oświetlonych pokojach. Najpierw w jednym oknie, potem drugim, wreszcie w trzecim pojawił się jakiś gość pani Le Clair. W jego wysokim kieliszku zamigotało żółtawe wino. Zwrócił twarz ku księżycowi, jak gdyby szukał lepszej pozycji obserwacyjnej. Wreszcie stanął przy trzecim oknie z rękoma opartymi na ciemnej draperii.
Na wprost mnie otworzyły się drzwi w ceglanej ścianie. Światło padło na ulicę. Cicho przesunąłem się w tym kierunku. Uderzyła mnie ciężka woń zapachów kuchennych i wzbudzający nudności zapach gotowanego mięsa. Stanąłem w świetle bijącym od uchylonych drzwi. Ktoś właśnie stamtąd wyszedł i szybkim krokiem przeszedł przez podwórze. Ujrzałem jeszcze jedną osobę. Jakaś postać stała przy palenisku kuchennym, szczupła czarna kobieta ze wspaniałym kokiem na głowie, delikatnych rysach twarzy połyskujących w świetle, jak u figury rzeźbionej w szlachetnym kamieniu. Mieszała właśnie jakąś miksturę w kociołku. Znów poczułem ostrą woń przypraw korzennych i zieleniny, majeranku i wawrzynku, a w chwilę potem jeszcze mocniejszą falę okropnego zapachu gotowanego mięsa, rozkładającego się mięsa i krwi w gotującej się cieczy. Przysunąłem się bliżej i ujrzałem, jak kobieta zanurza długą, żelazną łyżkę w kotle i stoi, opierając dłonie na swych rozłożystych biodrach. Szarfa białego fartucha podkreślała jej wąską delikatną kibić. Piana w kotle burzyła się i, od czasu do czasu, wylewała na rozżarzone węgielki paleniska. Poczułem jej zapach, mroczny, korzenny aromat, mocniejszy niż mikstura gotująca się w kociołku. Widok tej kuchni przykuł zupełnie moją uwagę. Bezwiednie niemal podchodziłem coraz bliżej, aż wreszcie przystanąłem oparty o ścianę gęstego wina tuż przy futrynie drzwi. Na piętrze skrzypce rozpoczęły walca i deski zaczęły trzeszczeć pod tańczącymi parami. Ponownie poczułem słoną woń. Kobieta podeszła do drzwi kuchennych, jej długa czarna szyja pochyliła się z wdziękiem, gdy spoglądała na migające cienie par pod oświetlonymi oknami na piętrze. Dostrzegła mnie.