Выбрать главу

— Nie podchodź… Na miłość Boga… — krzyknąłem cicho. — Albo rzucę to w ciebie. — Wskazałem na lampę. — Spalę cię żywcem.

W tej samej chwili usłyszałem jakiś hałas po mojej lewej stronie, ktoś wdrapywał się po fasadzie naszego domu. To był ten drugi. Ujrzałem jego dłonie na kutym w żelazie balkonie. Był już tutaj. Klaudia wydała z siebie przenikliwy okrzyk, gdy przeskakiwał przez balustradę.

Nie bardzo potrafię opowiedzieć, co wydarzyło się później. Nie bardzo mogę sobie to przypomnieć. Pamiętam, że rzuciłem lampą w Lestata, roztrzaskała się u jego stóp i natychmiast płomienie rozlały się po dywanie. W ręku miałem jeszcze dodatkowo dobrą podpałkę, wielki zwój prześcieradeł i koców, które ściągnąłem ze stojącego blisko łóżka i wrzuciłem w płomienie. Zanim jednak udało mi się to zrobić, musiałem stoczyć walkę z Lestatem, z dzikością starając się stawić czoło jego potężnej sile. Z tyłu doszły mnie krzyki Klaudii i druga lampa wybuchła jak pierwsza. Natychmiast zapaliły się firanki i zasłony. Pamiętam, że jego ubranie śmierdziało naftą i że w pewnej chwili zaczął dziko walić w materiał, próbując ugasić ogień. Poruszał się niezgrabnie, jak chory, z trudem utrzymując równowagę, ale kiedy dopadł do mnie i mocno chwycił, musiałem zębami wbić się w jego palce, aby w ten sposób uwolnić się od jego uścisku. Na ulicy robiło się coraz głośniej. Słychać było krzyki i odgłosy bijącego na alarm dzwonu. Pokój, w którym się znajdowaliśmy, stał się prawdziwym piekłem. Przy następnym wybuchu płomieni dostrzegłem, jak Klaudia walczy z dopiero co powołanym do życia wampirem. Zakleszczenie Klaudii w dłoniach zdawało się jednak ponad jego siły. Biegał za nią jak niezgrabny człowiek za ptakiem. Tymczasem my znowu turlaliśmy się po podłodze między płomieniami. Czułem duszącą falę rozgrzanego powietrza, nad jego plecami widziałem tryskające płomienie. Lestat przydusił mnie do podłogi. I wtedy Klaudia, opanowawszy całe to zamieszanie, stanęła nad nim i waliła w niego pogrzebaczem tak długo, aż zwolnił uścisk i mogłem szybko wygramolić się spod niego. Widziałem, jak pogrzebacz wznosił się i opadał na jego głowę. Słyszałem zwierzęce rzężenie Klaudii, gdy trafiał w cel.

Lestat trzymał się za rękę, jego twarz wykrzywiona była w grymasie bólu. W drugim końcu pokoju rozciągnięty na tlącym się dywanie leżał ten drugi z roztrzaskaną głowa, z której wylewały się strugi krwi.

To, co się potem wydarzyło, pozostaje dla mnie niezupełnie jasne. Wydaje mi się, że wyrwałem z ręki Klaudii pogrzebacz i raz jeszcze zadałem mu cios w bok głowy. Pamiętam, że Lestat zdawał się niepokonany, że ciosy nie zwalały go z nóg. Żar, jaki do tej pory powstał w pokoju, zaczynał zapalać nasze ubrania, a przejrzysty szlafrok Klaudii już obejmowały płomienie. Szybko wziąłem ja na ręce i zbiegłem korytarzem, próbowałem zgasić ogień, przyciskając Ją do siebie. Pamiętam, jak zdjąłem surdut i waliłem nim w płomienie, aby utorować sobie drogę na zewnątrz. Pamiętam, jak jacyś ludzie wbiegali po schodach w górę, mijając nas po drodze. Tłum gapiów wtargnął z ulicy na dziedziniec, a ktoś nawet stał na pochyłym daszku naszej ceglanej kuchni. Trzymałem Klaudię w ramionach i biegłem szybko, mijając ich wszystkich, gdy rozstępowali się przede mną. Po chwili byliśmy już wolni. Biegnąc jak wariat w dół Rue Royale, słyszałem, jak oddychała głęboko i pochlipywała. Skręciłem w pierwszą wąską przecznicę i biegłem, biegłem, aż nie dochodził do mnie żaden inny dźwięk poza odgłosem mojego biegu.

I jej oddechu. Stanęliśmy wtedy, mężczyzna i dziecko, poparzeni i ranni, oddychając głęboko w ciszy nocy.

Część II

Całą noc stałem na pokładzie francuskiego statku „Mariana”, bacznie obserwując pomosty prowadzące na pokład. Rozległa przystań pełna była ludzi. Towarzystwo długo żegnało się w przepysznych, prywatnych kajutach na statku, pokład huczał od pasażerów i odprowadzających gości. W końcu jednak, krótko przed brzaskiem, żegnające się grupy jedna po drugiej zaczęły wycofywać się ze statku i coraz więcej powozów wyjeżdżało z portu wąskimi uliczkami od strony rzeki. Jeszcze kilku spóźnionych pasażerów weszło na pokład, jeszcze jakaś para nie mogła rozstać się ze sobą i wystawała przy trapie. Ale ani Lestat, ani jego uczeń nie pojawili się na przystani. Nasz bagaż został przywieziony na statek wcześniej, jeszcze za dnia, i gdyby nawet pozostało po nas cokolwiek, co mogłoby w jakiś sposób sprowadzić go na trop naszej dzisiejszej podróży, to byłem pewny, zniknęło w płomieniach. A przecież przyglądałem się bacznie pojawiającym się na przystani ludziom. Klaudia siedziała bezpiecznie zamknięta w naszej kajucie z oczyma wlepionymi w iluminator. Lestat jednak nie zjawił się.

Wreszcie, krótko przed brzaskiem poczułem ruch, którego tak niecierpliwie oczekiwałem, towarzyszący odcumowywaniu naszego statku. Ci, którzy pozostali na przystani, machali do nas na pożegnanie, a trawiasty garb grobli zaczął najpierw drżeć, gdy statek odbił, a potem przesuwać się z wolna, by wreszcie pozostać za nami, gdy wpłynęliśmy w majestatyczny prąd Missisipi.

Światła Nowego Orleanu malały i rozmazywały się, aż za nami rozciągała się już tylko blada poświata na tle jaśniejących chmur. Nigdy jeszcze nie czułem się tak zmęczony. A przecież stałem na pokładzie tak długo, jak długo mogłem dostrzec światła miasta, zdając sobie sprawę, że być może widzę je po raz ostatni. Po chwili przepływaliśmy z biegiem rzeki obok przystani Freniere i Pointę du Lac, a potem widziałem już tylko wielką ścianę topoli i cyprysów wyrastających zielenią z ciemności wzdłuż wybrzeża. Wiedziałem, że poranek jest już niebezpiecznie blisko.

Gdy wkładałem klucz do zamka naszej kabiny, poczułem bardzo silne wyczerpanie. Nigdy, w ciągu tych wszystkich lat, które przeżyliśmy wspólnie, nie odczuwałem takiego strachu, jakiego doświadczyłem dzisiaj, takiej bezbronności i takiego czystego przerażenia. I wcale uwolnienie od tego nie przyszło natychmiast. Nie odzyskałem jeszcze poczucia bezpieczeństwa. Czułem tylko ulgę czy odprężenie, jakie w końcu daje absolutne zmęczenie, gdy ani umysł, ani ciało nie może znieść już dłużej trwającego przerażenia. Bo choć teraz Lestat był wiele mil stąd, to swoim zmartwychwstaniem obudził we mnie strach i nieustanny lęk, od których nie mogłem się wcale uwolnić. Nawet gdy Klaudia powiedziała mi: „Jesteśmy bezpieczni, Louis, bezpieczni”, a ja wyszeptałem w odpowiedzi: „Tak”, nadal widziałem Lestata w drzwiach naszego domu, te jego wybałuszone oczy, poranione ciało. W jaki sposób powrócił, w jaki sposób zatriumfował nad śmiercią? Jak mógł przeżyć to, co się z nim stało? I, bez względu na odpowiedź — co to oznaczało? Nie tylko dla niego, ale i dla Klaudii, i dla mnie. Być może byliśmy bezpieczni od niego, ale czy byliśmy bezpieczni od samych siebie?

Tymczasem statkiem zawładnęła tajemnicza „choroba”, „gorączka”. Nie było na nim wiele szczurów, choć od czasu do czasu znajdowano ich martwe ciała, wysuszone i prawie nic nie ważące, jak gdyby stworzenia nie żyły od wielu dni. A przecież choroba utrzymywała się. Uderzyła także i w pasażerów, objawiając się najpierw w postaci pewnego osłabienia i bólu w okolicach gardła. Bywało, że na szyi pojawiały się krwiste plamki, czasami w innych miejscach. Bywało, że pasażer mimo osłabienia nie znajdował na sobie żadnych śladów, ale za to otwierała mu się jakaś stara rana i na powrót stawała się bolesna. Czasami znowu ktoś coraz częściej udawał się na spoczynek, w miarę jak podróż przeciągała się, aż wreszcie gdy gorączka rozwijała się, umierał podczas snu. W związku z tym mieliśmy kilka pogrzebów na morzu. Ja sam, naturalnie, obawiając się „gorączki”, unikałem innych pasażerów, odmawiając spotkań w palarni i wysłuchiwania ich opowieści, sprawozdań ze snów czy oczekiwań. Jadłem swoje „posiłki” sam. Ale Klaudia lubiła przyglądać się pasażerom. Stać na pokładzie i patrzeć na nich, jak przechadzają się koło niej wczesnym wieczorem, aby później cicho powiedzieć do mnie, gdy siedziałem w kabinie: „Myślę, że ona chyba stanie się dziś ofiarą…”