Выбрать главу

Odkładałem wtedy książkę i wyglądałem przez luk, czując delikatne kołysanie morza, patrząc na gwiazdy, wyraźniejsze i jaśniejsze, niż kiedy oglądałem je z lądu. Zdawało się czasami, gdy siadałem samotnie w ciemnej kajucie, że niebo schodzi tu na morzu nisko i dotyka niemal fal, i że jakaś wielka tajemnica musi zostać przy tym spotkaniu ujawniona, jakaś wielka przestrzeń między nimi tajemniczo zamknie się na zawsze. Ale kto miał wskazać to objawienie, gdy niebo i morze stawało się nierozróżnialne i żadne z nich nie było już chaosem? Bóg czy Szatan? Przyszła mi nagle do głowy następująca myśclass="underline" „Jakimże pocieszeniem byłoby poznać Szatana, spoglądać w jego twarz, bez względu na to, jak straszne byłoby jego oblicze; wiedzieć, że należę do niego całkowicie, i w ten sposób ukoić wreszcie męczarnie tej niewiedzy. Przejść przez zasłonę, która już na zawsze odgrodziłaby mnie od tego wszystkiego, co nazywałem naturą ludzką”.

Czułem, że statek przybliżał nas coraz bardziej do tej tajemnicy Nie było widocznego końca dla sklepienia niebieskiego. Zamykało się tuż nad nami zapierającym dech ogromem, pięknością i ciszą. Ale wkrótce słowa „ukoić na zawsze” stały się nie do zniesienia. Bo nie będzie żadnego ukojenia w ciągłym stanie potępienia, nie może po prostu być, i czymże są w końcu te męczarnie w porównaniu z wiecznym ogniem piekielnym? Ocean kołyszący się pod nie zmiennymi gwiazdami — już same te gwiazdy — co to wszystko ma wspólnego z Szatanem? A te wyobrażenia, które brzmią tak, statycznie dla nas w dzieciństwie, kiedy jesteśmy tak przejęci szaleństwem, że z trudnością moglibyśmy wyobrazić je sobie jako pożądane: Serafin wpatrujący się w twarz Boga, na zawsze w twarz Boga. A twarz samego Boga — to było ukojenie wieczne, którego to spokojne, kołyszące morze, było zaledwie malutką obietnicą. Ale nawet w takich chwilach, gdy statek spał i cały świat pogrążony był we śnie, ani niebiosa, ani piekło nie wydawały się niczym więcej niż dręczącą fantazją, urojeniem, złudzeniem. Wiedzieć i wierzyć w jedno lub drugie… to było jedyne zbawienie, o którym mogłem marzyć.

Klaudia, z zamiłowaniem do światła, które odziedziczyła po Lestacie, wstając, zapalała wszystkie lampy. Miała ze sobą wspaniałą talię kart do gry, którą pozyskała od pewnej damy płynącej naszym statkiem. Figury były w stylu Marii Antoniny, a na zewnętrznej stronie wymalowano złote lilie andegaweńskie na błyszczącym, fioletowym tle. Klaudia stawiała sobie pasjanse, w których układała karty tak, że odzwierciedlały godziny na zegarze. Wypytywała mnie tak długo, że w końcu zacząłem próbować odpowiadać jej, w jaki sposób Lestat uniknął śmierci. Już nie była wstrząśnięta. Nawet jeśli pamiętała swoje rozpaczliwe krzyki podczas pożaru, nie rozwodziła się nad nimi. Jeśli pamiętała, że przed pożarem płakała prawdziwymi łzami w mych ramionach, w żaden sposób nie zmieniło jej to. Była znów osobą, która nie znała słowa „niezdecydowanie”, osobą, dla której nie istniało w życiu coś takiego, jak niepokój, żal czy ubolewanie.

— Powinniśmy od razu go spalić — powiedziała któregoś dnia.

— Byliśmy głupcami, wnioskując z tego, jak wyglądał, że już nie żyje.

— Ale jak mógł to wszystko przeżyć? — zapytałem. — Widziałaś go, wiesz, co się z nim stało.

Nie miałem jednak zupełnie ochoty na dalszą rozmowę. Najchętniej zepchnąłbym to wspomnienie w odległe przepaści własnej pamięci, ale mój umysł nie pozwalał. Teraz ona dawała mi odpowiedzi, bo dialog prowadziła już tylko sama z sobą.

— Przypuśćmy jednak, że zrezygnował z dalszej walki z nami — tłumaczyła — że żył nadal, zamknięty w tym okropnym wysuszonym ciele, w pełni świadomości…

— Świadomości, w takim stanie! — wykrzyknąłem.

— Albo przypuśćmy, że gdy pogrążył się w wodach bagniska i usłyszał odgłosy naszego odjeżdżającego powozu, miał nadal dość siły, by zmusić swoje mięśnie do jeszcze jednego wysiłku. W ciemności otaczała go cała masa różnych stworzonek i zwierząt. Sama widziałam kiedyś, jak w ogrodzie oderwał głowę małej jaszczurce, a potem jak jej krew spływała do kieliszka. Czy możesz wyobrazić sobie wolę przeżycia, jaka w nim była, jego ręce szukające po omacku w tej wodzie wszystkiego, co tylko się rusza?

— Wola przeżycia? — powiedziałem cicho. — Przypuszczam, że było to coś innego…

— A wtedy poczuł wskrzeszające go siły, wystarczające, by wydostać się na drogę, może napotkał kogoś. Może klęczał skulony, czekając na przejeżdżający wóz, może czołgał się, cały czas zagarniając, co tylko się dało, aby wypić choć trochę krwi, i tak dotarł do tych nędznych bud emigrantów na przedmieściu lub do rozsianych po okolicy domów wiejskich. Cóż to musiał być za spektakl! — Wpatrywała się w zawieszoną nad nami lampę, jej oczy zwęziły się, głos przycichł, pozbawiony był jednak emocji. — A wtedy, co zrobił? To dla mnie jasne. Jeżeli nie zdążył wrócić na czas do Nowego Orleanu, to z całą pewnością mógł jeszcze dotrzeć do starego cmentarza w Old Bayou. Szpital Sióstr Miłosierdzia codziennie zostawia tam nowe trumny. Już widzę, jak przekopuje się przez wilgotną ziemię, by dotrzeć do niej, jak wyrzuca świeżą jej zawartość w bagno i sam znajduje w niej bezpieczne schronienie aż do następnego zmroku, w tym płytkim grobie, gdzie żaden człowiek nie ośmieliłby się go niepokoić. Tak… tak właśnie uczynił, jestem pewna.

Myślałem o tym przez dłuższy czas, aż doszedłem do wniosku, że tak chyba musiało to wyglądać. I wtedy usłyszałem, jak dodała w zamyśleniu, układając karty i spoglądając w owalną twarz z białą koafiurą króla karcianego.

— Ja tak bym właśnie uczyniła.

— Dlaczego patrzysz na mnie w ten sposób? — zapytała, zbierając karty. Jej małe palce zgrabnie porządkowały talię. Zaczęła je tasować.

— Ale czy ty wierzysz… że gdybyśmy spalili jego szczątki, to umarłby na zawsze? — zapytałem.

— Oczywiście, że tak — odparła. — Jeżeli coś ma już nigdy nie powstać, to nie powstanie. Do czego zmierzasz?

Rozkładała teraz karty. Rozdała i mnie, kładąc je na małym dębowym stoliczku. Spojrzałem na karty, ale ich nie dotknąłem.

— Nie wiem… — powiedziałem cicho. — Tylko że być może nie było wcale żadnej woli życia, żadnej wytrwałości w przetrwaniu… ponieważ po prostu nie było takiej potrzeby, ni jednego, ni drugiego.

Jej oczy wpatrywały się we mnie nieruchomo, nie dając żadnej wskazówki co do myśli, jakie przewijały się przez jej głowę, lub czy zrozumiała mnie dobrze.

— Ponieważ być może — podjąłem — on po prostu nie mógł umrzeć. Może on i my… jesteśmy prawdziwie nieśmiertelni?

Przez dłuższy czas siedziała bez ruchu, patrząc na mnie.

— Świadomość w tym stanie… — dodałem, w końcu odwracając wzrok. — Gdyby tak miało być, to czy świadomość nie mogłaby być i w czymkolwiek innym? Ogniu, świetle słonecznym… jakie to ma znaczenie?

— Louis — powiedziała cicho — ty się boisz. Nie potrafisz stanąć en gardę wobec swojego strachu. Nie pojmujesz niebezpieczeństwa strachu tkwiącego w tobie. Poznamy te odpowiedzi, kiedy odszukamy tych, co nam ich udzielą, tych, którzy mają już tę wiedzę od wieków, od tak dawna, jak tylko istoty takie jak my spacerują po ziemi. Ta wiedza jest naszym prawem. Prawo do niej wynika z samego naszego urodzenia. A on nas go pozbawił. Zasłużył na swą śmierć.