Dziwny to był kraj. Pusty, ciemny, jak to zawsze jest z wiejską okolicą. Tutejsze zamki i ruiny często spowite były w ciemnościach, gdy księżyc zakrywał chmury. Odczuwałem niepokój podczas tych godzin, które przynosiły nowe przeżycia, nie bardzo nam do tej pory znane z Nowego Orleanu. Ludzie, których napotykaliśmy, też napawali nas lękiem. Byliśmy jakby nadzy i zagubieni w ich malutkich wioseczkach, i nigdy nie opuszczała nas świadomość, że w ich towarzystwie jesteśmy w poważnym niebezpieczeństwie.
W Nowym Orleanie nigdy nie trzeba było ukrywać naszych zbrodni. Spustoszenia z powodu zarazy, chorób czy przestępczości były o wiele większe niż liczba naszych zabójstw i pozwalały im zginąć w masie zła. Tu jednak musieliśmy przebywać ogromne odległości, aby zabijać nie zauważeni. A wszystko dlatego, że ci prości, wiejscy ludzie, którzy być może z przerażeniem patrzyliby na zatłoczone ulice Nowego Orleanu, święcie wierzyli, że umarły człowiek może spacerować i pić krew żyjących. Oni po prostu znali nasze imiona: wampir, diabeł. A my, którzy byliśmy bardzo wrażliwi na każdą nawet najdrobniejszą pogłoskę, pod żadnym pozorem nie chcieliśmy dostarczać powodu do ich powstawania.
Podróżowaliśmy sami i szybko, choć wśród tutejszego ludu za bogato i wystawnie. Starałem się przeto zachowywać uprzejmie przy ogniu w gospodach i zajazdach, gdy siedziałem przy stole z pogrążoną we śnie córeczką, wtulającą się we mnie przez sen. Niezmiennie zawsze znajdował się ktoś spośród chłopów lub gości zajazdu, kto mówił dostatecznie dobrze po niemiecku, lub, bywało, nawet po francusku, aby rozprawiać ze mną o starych przypowieściach i legendach.
Na koniec jednak przybyliśmy do wioski, która miała stać się punktem zwrotnym w naszej podróży. Nie chcę teraz rozwodzić się o dodatkowych smaczkach tej podróży, świeżości powietrza czy chłodzie wieczorów i nocy. Nawet dzisiaj nie potrafię jednak mówić o tym bez lekkiego drżenia.
To, co napawało nas zdziwieniem w tej okolicy, to wyjątkowe pustkowie, jakie napotkaliśmy po drodze. Droga przez wieś też była dziwnie wyludniona. Nie było wcale tak późno, gdy tam wjeżdżaliśmy, nie na tyle w każdym razie, by wytłumaczyć pozamykane okiennice w mijanych domach, czy wygaszoną lampę kołyszącą się leniwie przy szerokim łuku bramy prowadzącej do zajazdu. W przejściu leżały jakieś odpadki. Były też inne znaki wskazujące na to, że coś jest nie tak. Mała skrzynka wysuszonych kwiatów pod zamkniętymi okiennicami miejscowego sklepu, beczułka tocząca się tam i z powrotem na samym środku podwórka gospody. Miejsce wyglądało zupełnie, jakby dotknięte zostało zarazą.
Ale kiedy zestawiałem z powozu Klaudię na ziemię, zobaczyłem światło migocące pod zamkniętymi drzwiami gospody.
— Włóż na głowę kaptur peleryny — powiedziałem szybko do Klaudii. — Nadchodzą.
Ktoś wewnątrz odryglował zamek. Jedyną rzeczą, jaką z początku ujrzałem, było światło rozbłyskujące za postacią kobiecą, która wychyliła się lekko zza otwartych drzwi. Potem światło z lamp naszego powozu odbiło się w jej oczach.
— Pokój na noc! — odezwałem się po niemiecku. — I trzeba zająć się naszymi końmi!
— Noc nie jest dobrą porą na podróż… — odpowiedziała matowym głosem — w dodatku z dzieckiem.
Gdy to mówiła, zauważyłem innych gości w sali, z tyłu za nią. Słyszałem ich szepty i dostrzegłem migotanie ognia. Z tego, co mogłem zauważyć, większość to byli chłopi, poza jednym mężczyzną ubranym tak jak ja, w szyty na miarę surdut, z płaszczem narzuconym na plecy. Jego ubranie jednak było zaniedbane i w nędznym stanie. Rude włosy połyskiwały w świetle płomieni. Był cudzoziemcem tak jak my i jedynie on nie patrzył na nas w tej chwili. Głowa mężczyzny kiwała się nieco, jak gdyby był pijany.
— Moja córka jest zmęczona — powiedziałem do kobiety. — Nie mamy się gdzie zatrzymać, jedynie tutaj. — To mówiąc, wziąłem Klaudię na ręce. Obróciła do mnie twarz i usłyszałem jej cichy szept:
— Louis, Louis, spójrz, ten czosnek, krucyfiks nad drzwiami! Nie dostrzegłem tego wcześniej. Krucyfiks był mały, z ciałem Chrystusa wykonanym z brązu i przytwierdzonym do drewnianego krzyża. Wokół opleciony świeży czosnek, niczym wieniec, który mieszał się ze starym, o wysuszonych łuskach. Wzrok kobiety powędrował za moim, po czym spojrzała na mnie ostro i dostrzegłem, jak bardzo jest wyczerpana, jak czerwone są gałki jej oczu, jak drży jej dłoń, którą ściska rąbki otulającego ją szala. Jej czarne włosy były w stanie kompletnego nieładu. Przesunąłem się bliżej, aż stałem prawie w progu drzwi, a ona otworzyła je nagle szeroko, jakby dopiero co zdecydowała się na wpuszczenie nas do środka. Słyszałem słowa modlitwy, gdy przechodziłem obok niej. Byłem tego pewny, choć nie rozumiałem wypowiadanych słowiańskich słów.
Mały, nisko obelkowany pokój wypełniony był ludźmi. Mężczyźni i kobiety siedzieli na ławkach, a nawet na podłodze wzdłuż wykładanej boazerią ściany. Odniosłem wrażenie, jakby cała wioska zeszła się tutaj w tym małym pomieszczeniu. Jakieś dziecko spało na kolanach matki, a inne przy schodach, otulone w koce, z kolanami wciśniętymi w stopień, z rękoma ułożonymi w poduszkę dla głowy na wyższym stopniu. Wszędzie dookoła wisiał czosnek zawieszony na niezliczonych, wbitych w ściany gwoździach i haczykach. Rozpalony ogień był tutaj jedynym źródłem światła i rzucał wykrzywione cienie na nieruchome, wpatrzone w nas twarze.
Nikt się nie poruszył, aby zrobić nam miejsce lub zaproponować cokolwiek. W końcu, kobieta która nas wpuściła, powiedziała po niemiecku, że jeśli chcę, mogę zaprowadzić konie do stajni. Wpatrywała się we mnie swoimi lekko dzikimi oczyma w czerwonych obwódkach. Wkrótce jednak jej twarz złagodniała. Powiedziała, że stanie w drzwiach gospody i przyświeci mi latarnią, ale musze się pośpieszyć i zostawić dziecko tutaj.
Coś jednak innego odwróciło moją uwagę. Woń, którą wyczułem wśród ciężkiego zapachu wina i płonącego drzewa. To była woń śmierci. Czułem, jak dłoń Klaudii przycisnęła się do mojej piersi i zobaczyłem jej malutki palec wskazujący na drzwi u podnóża schodów. Tajemnicza woń pochodziła stamtąd.
Kiedy wróciłem, kobieta przygotowała dla mnie kubek wina i miskę rosołu. Usiadłem z Klaudią przy stole, biorąc ją na kolana. Głowa jej była odwrócona w kierunku tych tajemniczych drzwi Oczy wszystkich spoglądały na nas jak przedtem. I jak przedtem jedynie ów cudzoziemiec nie zdawał sobie sprawy z naszej obecności. Widziałem teraz wyraźnie jego profil. Był dużo młodszy, niż początkowo myślałem. Jego wynędzniały wygląd spowodowały raczej emocje, jakie przeżywał. Miał podłużną, lecz właściwie nawet przyjemną twarz, jego jasna piegowata cera sprawiała, że wyglądał trochę jak chłopiec. Szerokie, niebieskie oczy wpatrzone były w ogień, jak gdyby rozmawiał z nim, a jego rzęsy i brwi w świetle płomieni pobłyskiwały złotawo, co nadawało twarzy bardzo niewinnego i przyjemnego wyrazu. Był w strasznym stanie, wzburzony i pijany. Nagle obrócił się do mnie. Zauważyłem, że płakał.